Expedición Americana VI
Pustynia solna Salinas Grandes |
Oślepiający blask promieni słonecznych odbijał się od białego niczym śnieg podłoża. Wokół panowała uspokajająca cisza, nadająca całemu krajobrazowi jeszcze bardziej wysublimowanego i metafizycznego charakteru. Olbrzymie połacie białej i płaskiej jak stół pustyni solnej otaczały wysokie góry. Ciężko było nie ulec namowom umysłu, który zwodniczo podpowiadał za pomocą podświadomości, że oto powinno nam być zimno ponieważ rozpościerający się przed nami widok przypominał śnieg. Jednak zimno nie licząc nieregularnego powiewu chłodnych bryz nie przychodziło, odstraszane przez rozpromienione na bezchmurnym niebie słońce. W istocie rzeczy nie znajdowaliśmy się przecież na pustyni lodowej na kole podbiegunowym, lecz na olbrzymich rozmiarów połaci soli. Po trwającym kilka dobrych minut zachwycie przyszedł czas na wygłupy, pomysłowe sesje fotograficzne, obrzucanie się solą oraz oczywiście jej degustację. Wszystko pod znudzonym okiem odzianego we wzorzysty sweterek siwego kierowcy remise, który na każdy kolejny wygłup reagował pełnym równie nieszczerego rozbawienia co litości uśmieszkiem, ukazującym w całej nieokazałości jego nadgryziony zębem próchnicy zgryz.
Całość nabierała również sympatycznego posmaku groteskowej ciekawostki, bo któż pomyśleć może, że być tak może, że wyschnięte morze na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza znajdować się może. Brzmi rozkosznie absurdalnie, lecz na tym właśnie polega piękno i urok tego miejsca.
Wzgórze siedmiu kolorów
Wzgórza siedmiu kolorów - Purmamarca |
Poranek wielkanocny przywitał nas piękną słoneczną pogodą. Sądząc po tym że z żadnego bankomatu w tek okolicy Salty nie dało się wypłacić pieniędzy, Kalendarz świąteczny ułożył się tak pomyślnie dla urlopowiczów, że banknoty nie były uzupełniane już niemalże od tygodnia. Można by pokusić się zatem o wniosek że miejscowi sklepikarze i restauratorzy zebrali na fali turystów krwawe żniwo i święta spędzą raczej w dobrych humorach, podliczając w myślach zarobione pieniądze podczas odgryzania głowy czekoladowemu zajączkowi. Nie zważając na niedobór gotówki ze względu na obecność kobiety w towarzystwie decydujemy się na podróż taksówką na dworzec autobusowy. Tam mam więcej szczęścia i udaje mi się w końcu wynegocjować z jednym z bankomatów na tyle niską kwotę żeby ten znalazł wystarczającą ilość banknotów do wydania. Ponieważ sklepy są zamknięte a pić się chcę decyduję się również na zakup butelki wody mineralnej po bandyckiej monopolistycznej cenie. Oddaję część ciężko wywalczonych pieniędzy uśmiechniętej sprzedawczyni ubranej w różowy dresik, a ta chowa je do zawieszonej w pasie torebki biodrowej typu kangurek. Dobrze że chociaż jedna ze stron jest zadowolona z wyniku przeprowadzonej transakcji. Nasza droga dzisiejszego dnia wieść będzie z Salty na północ do kolejnej, ostatniej już przed granicą prowincji Jujuy. Pierwszym celem jest malutkie miasteczko Purmamarca, leżące u stóp wzgórza o siedmiu kolorach. Po krótkim przejeździe autobusem jednego z miejscowych przewoźników trafiamy do San Salvador de Jujuy, stolicy prowincji. Przesiadamy się do mniejszego, wyglądającego zarazem na zabytkowy autokaru.
Sklep z pamiątkami - Purmamarca |
Nie wiadomo na jakiej dokładnie zasadzie przebrnęliśmy selekcję pośród tłumu oczekujących, i stajemy się szczęśliwcami którym udało się wejść do autokaru. Nasze szczęście jest podwójne kiedy okazuje się że zajmujemy ostatnie trzy miejsca siedzące. Ubrany w kusy dżinsowy bezrękawnik kierowca autobusu, przypominający podstarzałego amanta filmowego minionej epoki odpalił swoją maszynę i wytoczył ją z dworca. Jadąc ze ślimaczą prędkością zsunął grubo oprawione okulary na czubek nosa i wnikliwie konsultując rozkład jazdy z załączonym cennikiem, rozpoczął przywoływanie pasażerów do siebie po wykup biletu. Już po pierwszych kilometrach podróży nie trzeba było inżyniera mechanika, żeby stwierdził, że silnik wymagał gruntownego remontu już za panowania generała Peróna. Gdzieś w zakamarkach świadomości nasza głęboka wiara zaczęła powoli nasiąkać cieniem wątpliwości na temat stanu technicznego maszyny. Ponieważ autokar z trudem dawał sobie radę z połykaniem asfaltu na płaskiej powierzchni, to jak poradzi sobie z górskimi drogami? Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, ponieważ właśnie zmierzaliśmy do wielkiego wąwozu, zwanego Quebrada de Humahuaca, który jest ozdobą całej prowincji. Wraz z pierwszymi górskimi drogami pojawiły się kolejne problemy. Za każdym razem kiedy zatrzymywaliśmy się wyładować jednego z pasażerów lub by zapełnić jego miejsce kolejnym, czyli często, kierowca dwoił się i troił żeby jego maszyna znowu zaczęła się toczyć pod górę. Po dziś dzień nie wiemy czy silnik samochodu miał tak słaby moment obrotowy aby ruszyć pod górę, czy też uszkodzona została skrzynia biegów wyłączając z funkcji drugi bieg, w efekcie czego przeskok z bezpośrednio z pierwszego na trzeci powodował straszny spadek mocy. Jednak duże doświadczenie przyprószonego siwizną amanta filmowego za kierownicą oraz zagrzewające do walki krzepiące okrzyki pasażerów pozwoliły nam w końcu dotrzeć do miejscowości Purmamarca.
Wzgórza otaczające miasteczko - Purmamarca |
To bardzo małe, liczące niespełna pięciuset mieszkańców miasteczko stanowi świetny odpoczynek od tłumnie oblegających Saltę turystów. Purmamarca leży na wysokości dwóch tysięcy trzystu metrów, a otoczona jest naprawdę malowniczym krajobrazem. Akurat w przypadku tej miejscowości wyraz malowniczy nie spełnia jedynie funkcji metaforycznego dynamizowania narracji. Wzgórza otaczające Purmamarca są malownicze, ponieważ miejscowi Indios doliczyli się tu aż siedmiu różnych kolorów skał. W zależności od zawartości poszczególnych minerałów, wzgórza przybierają różnorodne kolory. Te w których dominuje tlenek miedzi zabarwione są na różne odcienie zieleni, natomiast skały z zawartością tlenku żelaza nabierają koloru czerwonego. Całe miasteczko wygląda jak żywcem wyjęte z uroczej pocztówki. Z malutkiego, symbolicznego wręcz dworca zatapiamy się w korytarzu wąskich uliczek. Niska zabudowa i poczucie odizolowania przywodzi na myśl scenografię kultowych westernów Sergio Leone. Na małym placyku po środku miasta Indios rozłożyli stragany, na których sprzedają wszelkiego rodzaju pamiątki. Dominują produkty z wełny alpaki, pamiątkowe buteleczki z rysunkami z piasku w siedmiu kolorach i inne artykuły rodem z niezbędnika turysty-podróżnika. Miasteczko, podobnie zresztą jak w całej Quebrada de Humahuaca zamieszkuje spokojna, pogodnie usposobiona i cicha populacja ludności Quechua. Purmamarca rzuca na mnie urok i jako zagorzały wielbiciel miejsc odludnych i mniej uczęszczanych postanawiam zostać tu na noc, aby dłużej cieszyć się jego niepowtarzalną, prowincjonalną, cichą i wręcz flegmatyczną atmosferą.
Targ na głównym placu - Purmamarca |
Komunikuję swoją decyzję ku uciesze moich towarzyszy podróży, którzy będą mogli w ten sposób podzielić koszt kwatery na trzy osoby. Znajdujemy odpowiednie lokum. Mały rustykalny domek ze słomianą strzechą, bieżącą wodą (nie mylić z ciepłą), i elektrycznością wydaje się być oczywistym wyborem. Pod nieobecność gospodarzy posesją oraz dwoma przyjaźnie nastawionymi psami opiekuje się Margarita. Ta sympatyczna trzydziestoletnia kobieta postanowiła uciec z wielkiego miasta przed wyścigiem szczurów, schodząc tym samym z kursu kolizyjnego ze swoją prawdziwą osobowością i ratując się przed popełnieniem powolnego emocjonalnego seppuku. Dlatego też postanowiła swego czasu wyjechać z Buenos Aires by odnaleźć spokój i powrócić do homeostazy w tej zacisznej głuszy prowincji Jujuy.
Sól tej ziemi
Wycięte baseny solne w Salinas Grandes |
Po zostawieniu plecaków i ugłaskaniu niesfornych psów przyszedł czas pomyśleć o jedzeniu. Mimo że Purmamarca to raptem kilka otoczonych wąskich uliczek kończących się na małym placyku, przed wyjściem dowiadujemy się gdzie można coś zjeść. Myląc raz wejście trafiamy w końcu do małej nieoznakowanej jadłodajni. Ubrana w cywilne ubranie kelnerka nieśpiesznie recytuje dostępne potrawy. Zamawiamy pizzę i kilka empanadas. Ponieważ w kwaterze nie mamy gniazdka, kelnerka godzi się wziąć aparat Lucasa na zaplecze i podłączyć jego ładowarkę na czas posiłku. W trakcie posiłku Lucas i Brenda zdradzają mi swoje plany matrymonialne. On pracuje w branży telekomunikacyjnej, ona zarabia na życie jako piosenkarka, śpiewając na różnych imprezach. Lucas jest byłym koszykarzem. Grał nawet jakiś czas na najwyższym poziomie rozgrywek, ale doznał przewlekłej kontuzji i nigdy nie powrócił do formy pozwalającej mu utrzymać się ze sportu. Z poprzedniego związku ma małą córkę, którą bardzo kocha. Co najmniej dwa razy dziennie do niej dzwoni. Po powrocie do Buenos Aires zamierzają zamieszkać razem, a pod koniec roku zaplanowali ślub.
Po jedzeniu kelnerka przynosi rachunek i względnie naładowany aparat. Idziemy szukać remise, które mogłoby nas zabrać do Salinas Grandes. Ta leżąca na wysokości ponad trzech tysięcy metrów pustynia solna jest największą atrakcją okolicy. W końcu docieramy na skrzyżowanie jednej z pięciu uliczek w Purmamarca, gdzie zastajemy dwóch kierowców remise nawołujących do nas „Salinas! Salinas!”. Remise to koncepcja dzielonej taksówki ze stałą ceną za konkretny przejazd równo rozdzieloną pomiędzy pasażerów. Standardowo swoją toyotę corolla, kierowca zwykł zapełniać czterema pasażerami. Nas jest trójka i nie uśmiecha nam się rozdzielać kosztów pustego miejsca czwartego pasażera pomiędzy sobą. Musimy więc skądś go wziąć, co na takim odludzi jest sprawą dość skomplikowaną. Kierowca nie chce się zgodzić na obniżenie ceny przejazdu. Po kwadransie wydaje się że mamy szczęście ponieważ na skrzyżowaniu zjawia się pewien kaprawy blondyn w odrobinkę za dużych okularach słonecznych, pytający z wyraźnie mocnym amerykańskim akcentem o remise do Salinas.
Solna pustynia - Salinas Grandes |
Szczęście nie trwa jednak długo ponieważ okazuje się że jest z nim jeszcze towarzyszka podróży z Niemiec. Przedtem było nas za mało, teraz mamy nadkomplet. Zaczynamy namawiać kierowcę żeby się zgodził. Ten jest jednak sceptycznie nastawiony do zabierania piątki pasażerów. Przypomina o piątkowym wypadku autokaru firmy Potosi, który miał miejsce nieopodal w Quebrada de Humahuaca. Mamy do wyboru jechać we trójkę, albo w piątkę. Nikt nie chce ustąpić. Siadamy więc i próbujemy przeczekać kierowcę, może zmięknie. Zaczynamy nawet nawoływać miejscowych przechodniów „Salinas! Salinas!”. Robi się zabawna sytuacja. Z nudów zaczynamy parodiować kierowcę krzycząc do wszystkich „Sardinas! Sardinas!”, albo „Sabrina! Sabrina!”. Dobry sposób na zabicie czasu. Kierowca wydaje się początkowo nieugięty. Jego daleki od kanonu hollywoodzkiego uśmiech przypomina ustawione pionowo, w niezbyt równym rządku, niedopałki papierosów bez filtra. Patrzy na nas wzrokiem człowieka, któremu nigdzie się nie śpieszy. Jednak widać że walczy z własnymi myślami. Po chwili widzimy że zaczyna patrzeć na nas wzrokiem człowieka, któremu może i nigdzie się nie śpieszy ale chętnie by coś zarobił. Cały czas staramy się go urobić, tłumacząc że zrobi jeden kurs i zarobi proporcjonalnie więcej za dodatkowego pasażera.
W końcu zaczyna się łamać i postanawia zasięgnąć rady kontrolera ruchu, miejscowego policjanta. Mężczyzna o wyraźnych indiańskich rysach, ubrany w pomarańczową odblaskową kamizelkę nawet nie chce słyszeć o pomyśle. Odgarnia z czoła bujną grzywę i odciąga kierowcę na bok o czymś z nim dyskutując. Kierowca wraca z miną dziecka, któremu matka właśnie kazała wypić tran i staje bezradnie obok swojej toyoty. Kontroler cały czas ma nas na oku. Nie dajemy za wygraną, wyczuwając słabość kierowcy podejmujemy ostatnią próbę. Plan jest następujący. Lucas udaje że poświęca się i zostaje w Purmamarce a pozostałe cztery osoby jadą na Salinas. Przed opuszczeniem placu, Lucas bardzo dyskretnie mówi coś na ucho kierowcy po czym ostentacyjnie żegna się ze wszystkimi i znika za rogiem. Udaje nam się w końcu wyjechać z miasta. Na jego granicy, poza czujnym wzrokiem kontrolera, w umówionym wcześniej miejscu czeka na nas Lucas. Ściskamy się i w sześć osób licząc kierowcę jedziemy na Salinas. Z początku jest śmiesznie i wesoło, ale po chwili ze względu na zmęczenie i wysokość towarzystwo zasypia.
Droga górska wiodąca z Purmamarca do Salinas Grandes |
Korzystając z względnego komfortu jaki daje przywilej siedzenia koło kierowcy zaczynam podziwiać wspaniałe widoki górskich krajobrazów. Rzeczywiście okoliczne skały są bardzo zróżnicowane pod względem kolorów. Na niektórych wzgórzach dostrzec można pojedyncze kaktusy, przypominające czasami swoim kształtem ludzką sylwetkę. Droga wije się niezliczonymi serpentynami. Milczącemu dotychczas niczym grób kierowcy niespodziewanie włącza się tryb konwersacji. Wskazuje palcem wysoką niedostępną górę i zaczyna o niej opowiadać. Zgodnie z przekazami miejscowej ludności, ich przodkowie uciekając przed prześladowaniami kolonizatorów ukryli na niej wielki skarb. Jednak, jak to często bywa ze skarbami, została na niego rzucona klątwa. Za każdym razem kiedy ktoś próbuje za daleko się wypuścić w poszukiwaniu bogactwa, góra zaczyna się bronić. Zdarzały się przypadki nagłego załamania pogody, uniemożliwiającego dalszą wspinaczkę.
Pustynia solna - Salinas Grandes |
Ponieważ droga jest dość długa, z tyłu siedzą ściśnięte cztery osoby, a ja mam fotel tak podsunięty do przodu że muszę uważać żeby na nierównościach nie wybić sobie zębów kolanami postanawiamy zrobić sobie krótką przerwę na rozprostowanie nóg. Główną atrakcją postoju jest tabliczka obwieszczająca, że oto znajdujemy się na wysokości czterech tysięcy stu metrów. Niebo jest bezchmurne i o ile w miasteczku na słońcu było nawet względnie gorąco, o tyle w górach panuje przenikliwe zimno, dlatego dość szybko wszyscy wracają do samochodu aby kontynuować podróż. Naszym oczom ukazuje się wielka biała plama, przecięta drogą asfaltową. Oto Salinas Grandes w całej okazałości. Wjeżdżamy na drogę wiodącą przez białe połacie i podziwiamy wyrzeźbione w soli figurki lam. Łączna powierzchnia Salinas wynosi 212 km2, i rozciąga się pomiędzy prowincje Salta i Jujuy. I choć to zaledwie skromna uwertura dla największej pustyni solnej świata Salar de Uyuni w południowej Boliwii, której powierzchnia wynosi 10 582 km2, Salinas Grandes niezmiennie od lat robi na odwiedzających spore wrażenie. Powierzchnia jest pokryta suchą solą, lecz wystarczy wykopać dołek aby stwierdzić że pod nią wciąż znajduje się woda. W niektórych miejscach uwagę przykuwają wycięte symetrycznie prostokąty. W założeniu mają one pomagać w wydobywaniu soli na cele przemysłowe. Szacuje się że pokrywa solna ma średnio grubość około stu dwudziestu centymetrów. Szybko okazuje się że większość odwiedzających odurzona wdychaną solą zaczyna zachowywać się jak dzieci w olbrzymiej solnej piaskownicy. Dużą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju sesje zdjęciowe, najczęściej wykorzystujące grę perspektyw.
Dawno temu w Ameryce
Wzgórza siedmiu kolorów - Purmamarca |
Po powrocie zostawiamy Amerykanina i Niemkę na stacji autobusowej a sami postanawiamy coś zjeść. W drodze do kwatery uwagę ściąga na siebie jeden z domków z dużym napisem „pan casero”, czyli swojski chleb. Ponieważ nikt nie odpowiada na pukanie ostrożnie wchodzimy do środka. Na wołanie z podwórza odpowiada w końcu starsza pani wyłaniająca się z jednego z pomieszczeń. Wydaje się być zdziwiona niezapowiedzianą wizytą, ale szybko łapie rezon. Kupujemy upieczony przez nią chleb z nadzieniem z sera koziego, który spożywamy po drodze. W międzyczasie zachodzące słońce zaczyna zalewać otaczające nas skały, dzięki czemu wszystkie siedem kolorów nabiera nowych odcieni, niezmiennie ciesząc tym samym oko. Pewnym rozczarowaniem jest kozi ser, a w zasadzie jego ilość w spożywanym wypieku. Trzeba się bardzo skupić podczas jedzenia, żeby go wyczuć. Po krótkim odpoczynku i zmianie ubrań na cieplejsze udajemy się na kolację do miejscowego bistro. Po kolacji wyposażeni w latarki wspinamy się na górujące nad miasteczkiem wzniesienie by podziwiać panoramę.
Quechua bardzo nie lubią pozować do zdjęć... no chyba że śpią |
O brzasku poranka z błogiego letargu niewyspania wybudza mnie lodowata woda sącząca się rześko z prysznica. Plecak mam już spakowany. Żegnam się z Margaritą i wychodzę kupić na drogę chleb, niezrażony znikomą zawartością koziego sera. Kupuję również tartę owocową i udaję się na wzgórze z którego wczoraj podziwialiśmy widoki. Wokół panuje błoga cisza i spokój, gdyby nie liczyć kilku psów wyraźnie zainteresowanych zapakowanymi w reklamówkę wypiekami. Po chwili przychodzą Brenda i Lucas przynosząc ze sobą termos oraz mate. Po śniadaniu żegnamy się po raz kolejny podczas tej podróży, żartując że pewnie i tak za kilka dni znowu się spotkamy. Tak się jednak nie stanie. Wyruszam w drogę i siedząc w autobusie wciąż nie mam jasno określonych planów. Kupiłem bilet do miejscowości Humahuaca. Tam zdecyduję czy skończyć podróż czy jechać dalej? Jeżeli dalej to dokąd?
Monumento a los Heroes de la Independencia - Humahuaca |
Z zamyślenia wyrywa mnie brodaty konduktor w rozpiętej niemal do połowy białej koszuli. Na jego szyi wisi sporych rozmiarów złoty krzyżyk. Podaje mu bilet, który ogląda z każdej strony z poważnym wzrokiem. Pod policzkiem trzyma sporą ilość liści koki. W końcu kiwa dwa razy głową i uśmiecha się. Oddaje mi bilet życząc udanej podróży. Podnoszę głowę żeby zobaczyć co się dzieje. Krajobrazy za oknem są przepiękne, ale nie mogę się na nich skupić. Co kilka minut muszę odwrócić się z grzeczności do tyłu zagadywany przez przysadzistą brunetkę o czerwonych policzkach, żeby pokiwać głową z głupkowatym, nie wyrażającym absolutnie niczego uśmieszkiem na twarzy. Już od kiedy wsiadłem starałem się nie pokazywać po sobie że jestem w jakikolwiek sposób zainteresowany prowadzeniem rozmowy. Jeżeli okażesz cień zainteresowania i dasz się zwabić w pułapkę nawiązania konwersacji, ten typ osobowości od razu wyczuje twoją słabość i zamęczy cię opowieściami o swoim życiu. W końcu siedzący za mną mężczyzna wypowiada się w kilku zdaniach na jeden z rzuconych przez kobietę tematów. Za ten kardynalny błąd przyjdzie mu już płacić do końca podróży. Kobieta wyraźnie ożywiona znalezieniem słuchacza podkręca tempo i zaczyna go masakrować. Stara się brać możliwie jak najkrótsze oddechy pomiędzy kolejnymi etapami swojego słowotoku, tak by nie dać szansy dojścia do słowa biednemu mężczyźnie. Z jednej strony jest mi go żal, ale w pewnym czysto ludzkim sensie cieszę się że jego dopadła nie mnie.
Malownicze uliczki w Humahuaca |
Humahuaca, stolica Quebrada de Humahuaca to największe miasteczko całej przełęczy liczące ponad dziesięć tysięcy mieszkańców. Może nie ma takiego uroku jak Purmamarca czy znajdująca się po drodze Tilcara, lecz jest to miejsce równie przyjemne. Postanawiam zebrać myśli i posiedzieć chwilę na ławce w parku. W okolicy parku znajduje się szkoła, z której tłumnie zaczynają wylewać się dzieci z okazji przerwy pomiędzy lekcjami. Jest to doskonała okazja aby podziwiać owoc jednego z planów Argentyńskiego ministerstwa edukacji, zgodnie z którym każde dziecko dostaje w szkole na własny użytek laptopa z dostępem do internetu. Internet bezprzewodowy jest zresztą w Ameryce Południowej dobrem powszednim. Darmowe punkty dostępu można znaleźć dosłownie wszędzie. W dużych miastach i małych miejscowościach, w prawie każdym hostelu, na dworcach autobusowych i na przystankach a także w niektórych autobusach rejsowych. Nad miastem króluje sporych rozmiarów posąg Indianina z uniesioną w górę bojowo prawą ręką. To pomnik symbolizujący niepodległość Argentyny, a umieszczenie na nim przedstawiciela rdzennej ludności wywołało kontrowersje. Po krótkim rekonesansie stwierdzam że mam dość Quebrada de Humahuaca. I już mam dość Jujuy. Podejmuję decyzję żeby pojechać na południe Boliwii. Udaję się na stację, gdzie kupuję bilet do La Quiaca, najbardziej wysuniętego na północ miasta Argentyny, leżącego na granicy z Boliwią.
Figurka matki Indianki przy przejściu granicznym - La Quiaca |
W La Quiaca nie ma nic. W czasach świetności przejeżdżała tędy kolej łącząca Potosi z Tucuman, a stamtąd dalej tory prowadziły podróżnych aż do Buenos Aires. Na skutek zaniedbań kolejnych rządów i niedoborów finansowych na kolei, po tamtych czasach została w La Quiaca stacja widmo i straszące opuszczone budynki dworcowe. Swoją wymowę mają również zmierzające do nikąd resztki torów kolejowych. Dziś La Quiaca to typowa miejscowość przygraniczna, a jej mieszkańcy trudnią się handlem. Co i rusz wszędzie widać obładowane przeróżnymi tobołami „mrówki”, które przenoszą towary na sprzedaż z Boliwii. La Quiaca to liczne bazary i targowiska, hurtownie i sklepy detaliczne. Ale i takie miejsce można odpowiednio wykorzystać. Ponieważ brak tu jakichkolwiek atrakcji jest to doskonałe miejsce na wypoczynek i aklimatyzację przed wyjazdem do Boliwii. Granicę pomiędzy państwami wyznacza rzeka. Po drugiej stronie mostu, bliźniacze miasto nosi nazwę Villazon. Cieszy się ono dosyć złą sławą, ale również przyciąga niskimi cenami. Produkty, które są sprzedawane w sklepach z pamiątkami w prowincjach Salta i Jujuy pochodzą właśnie z Villazon. Udaje mi się znaleźć rozsądny hostel w rozsądnej cenie. Jest poniedziałek, a następny pociąg do Uyuni odchodzi z Villazon w środę. Pokój jest jednoosobowy i w dodatku w cenie jest telewizor z kablówką. Doskonały sposób na zabicie czasu.
Opuszczona stacja kolejowa w La Quiaca |
Najbliższe dwa dni spędzam na włóczeniu się po mieście i przesiadywaniu w jednym z nielicznych lokali serwującym paskudne posiłki z grilla. Zabijam czas ćwiczeniami fizycznymi na drążkach zawieszonych w poprzek pamiętającego jeszcze złote czasy kolei wiaduktu. Zaczynam odczuwać symptomy choroby wysokościowej. La Quiaca leży na wysokości trzech tysięcy pięciuset metrów, podczas gdy problemy z symptomami choroby wysokościowej mogą zacząć się objawiać już powyżej dwóch tysięcy czterystu metrów. Na szczęście Indianie i na to mają sposób, oszczędzając przy okazji na drogich środkach farmakologicznych. Od kiedy przyjechałem do La Quiaca nie mogłem zebrać myśli a nawet najprostsze obliczenia sprawiały mi sporo trudności. Podczas aktywności fizycznej, a nawet zwykłego spaceru, każda zmiana tempa powodowała problemy z regularnością oddechu. Przy rozrzedzonym powietrzu, nie dotleniony mózg zaczął mieć problemy z prawidłowym funkcjonowaniem. Znanym powszechnie remedium indiańskim na wyżej wymienione przypadłości są liście jednej z najbardziej znienawidzonych roślin świata. Liście koki.
Sztuka uliczna w wydaniu La Quiaca |
Żucie koki wśród rdzennej ludności Ameryki Południowej stanowi wielowiekową tradycję, głęboko zakorzenioną w kulturze miejscowej społeczności. Liście koki stanowią tak ważny element życia codziennego, że w całej Boliwii, jak również w północnych prowincjach Argentyny zgodnie z prawem dozwolone jest posiadanie małej ilości liści na własny użytek. Warto wspomnieć że w pozostałych częściach Argentyny posiadanie nawet najmniejszej ich ilości jest przestępstwem. W La Quiaca liście koki są szeroko dostępne i kupić można je na bazarku. Zazwyczaj pakowane są w charakterystyczne zielone foliowe woreczki. Kosztują naprawdę niewiele. Zaopatruję się w jedną torebeczkę remedium i niezwłocznie przystępuję do leczenia. Po kilkudziesięciu minutach objawy zaczynają powoli ustępować. Liście koki przypominają wyglądem liście laurowe. Miejscowi zalecają jednak nie żuć ich zanadto jeżeli nie jest się do nich przyzwyczajonym, lecz tylko początkowo je pogryźć i ułożoną w ten sposób kulkę włożyć sobie między zęby a policzek. W ten sposób substancje uwalniane są z liści równomiernie. W przypadku połknięcia zbyt dużej ilości śliny z substancjami z liści można potem mieć drobne problemy z przewodem pokarmowym, które niechybnie sprawią że sporą część czasu poświęcimy czytając na siedząco gazetę w ustronnym zacisznym miejscu. Innymi znanymi i cenionymi właściwościami liści koki są oprócz zwalczania choroby wysokościowej także niwelowanie odczucia zmęczenia oraz poczucia głodu. Ta kombinacja sprawia, że koka jest wręcz skarbem ludności której przyszło mieszkać i żyć na takiej wysokości nad poziomem morza.
Monstrualna kolejka do banku - czyli standardowy widok na ulicach argentyńskich miast |
Niestety od czasu wielkiego boomu na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych liście koki mają też swoje mroczne oblicze. Z tych niewinnie wyglądających roślin wytwarza się jeden z najpopularniejszych narkotyków na świecie – kokainę. Warto zaznaczyć, że pomiędzy liśćmi koki a kokainą różnica jest podobna jak pomiędzy winogronami a winem, lub trzciną cukrową a rumem. Pasta z liści koki jest podstawowym składnikiem do wytwarzania kokainy, ale całemu procesowi towarzyszy szereg skomplikowanych reakcji chemicznych. Koka staje się przekleństwem Boliwii. Jest to jeden z największych towarów eksportowych tego kraju, z którego dochody stanowią dużą część produktu krajowego. Na narkotykach zarabia się podwójnie. Pieniądze z ich sprzedaży w większym lub mniejszym stopniu wracają do kraju napędzając konsumpcję. Z drugiej strony rząd zarabia na pokazowych programach walki z narkotykami. Jednym z powszechnie odczuwalnych efektów kokainowej gorączki w Boliwii jest stale rosnąca cena owoców i warzyw, która najbardziej uderza w najuboższych mieszkańców. Twarde prawa rynku czynią hodowlę owoców i warzyw nieopłacalną. Rolnikom dużo bardziej opłaca się hodować kokę, ponieważ mają za nią płaconą najwyższą cenę z hektara. Ludzie często nie mając zbyt wielkiego wyboru podejmują pracę w tym przemyśle. Skala produkcji jest ciężka do oszacowania, ponieważ oficjalnie sektor nie istnieje. Boliwia znajduje się w ścisłej czołówce światowych eksporterów kokainy, ustępując miejsca jedynie Peru i Kolumbii.
Plac zabaw dla niepełnosprawnych dzieci na wózku - La Quiaca |
Czas płynie mi nieśpiesznie na odpoczynku, oglądaniu meczy ligi argentyńskiej w knajpie, spożywaniu parszywych posiłków i obserwowaniu mrówek na przejściu granicznym. Z nudów udaję się na zakupy do Villazon. Nikt mnie nie zatrzymuje, więc przechodzę przez granicę. Mijam stoiska zastawione wielkimi worami z liśćmi koki. Większość stoisk jest obwieszona odzieżą z wysokogatunkowej wełny alpaki. Oprócz tego znaleźć można standardy występujące na tego typu targowiska, czyli wymianę waluty, kiczowate chińskie zabawki bez atestu, cążki do paznokci i tanią elektronikę. Ponieważ nie jestem wielkim fanem zakupów i bazarów po około godzinie postanawiam wrócić. Tym razem znów nikt mnie nie zatrzymuje. Kiedy staję przy okienku odprawy paszportowej jeden z celników pyta mnie czego chcę. Wyjaśniam sytuację i w odpowiedzi widzę machnięcie ręką i słyszę żebym nie zawracał głowy. Przechodzę dalej. Właśnie wróciłem z zakupów w kraju będącym światowym potentatem produkcji kokainy i nikt nie zadał sobie nawet trudu żeby zajrzeć mi do plecaka.
Budynek na peronie opuszczonego dworca - La Quiaca |
Żadnych kontroli, żadnych psów. Przepisy na tym przejściu są traktowane ulgowo dlatego żeby dać żyć mrówkom utrzymującym całe rodziny właśnie z handlu przygranicznego. Ponieważ strażnicy doskonale to rozumieją przymykają na to oko.
I tak spędzam kolejne dwa dni w oczekiwaniu na pociąg, który zabierze mnie do Uyuni. Nie bardzo wiem czego się spodziewać. W ogóle nie przewidywałem wypadu do Boliwii, dlatego jadę tam nieprzygotowany. Może to i lepiej. Improwizacja zawsze jest ciekawsza od planowanego wyjazdu.
Serdecznie zapraszam do lektury kolejnej części relacji z wyprawy Uyuni - San Pedro de Atacama
[Link]
[Link]
cavoli che bei posti !!! La montagna dei sette colori in qualche modo mi era sfuggita nei tuoi racconti a voce, e invece nelle foto fa una grande impressione anche lei. E poi i piccoli dettagli del racconto rendono l'atmosfera e danno il gusto, come il cacio sui maccheroni :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń