Przejdź do głównej zawartości

Uyuni - San Pedro de Atacama

Expedición Americana VII/VII


Cmentarzysko pociągów - Uyuni
Zapadła już noc, ale rozświetlający niebo blask doskonale widocznych na wysokości pięciu tysięcy metrów gwiazd, pozwalał bez problemu dostrzec ludzkie sylwetki zgromadzone wokół samochodu terenowego stojącego przed górskim schroniskiem. Co jakiś czas z mroku wyłaniały się roześmiane twarze, rozświetlane raz po raz delikatnym czerwonym światełkiem tlącego się papierosa. Stojący po środku mężczyzna, średniego wzrostu korpulentny Indianin, zdawał się zbierać gratulację od pozostałych. Oparty o sfatygowaną toyotę land cruiser, w milczeniu wysłuchiwał pochwał i tylko się uśmiechał. Jego uśmiech był szeroki i szczery, lecz nacechowany dużą dozą pokory i skromności. W istocie stanowił doskonały i często jego jedyny środek komunikacji interpersonalnej. W odróżnieniu od pozostałych nie miał na sobie kurtki. Ubrany był w bluzę z polaru, co przy temperaturze sięgającej dwudziestu stopni poniżej zera jeszcze bardziej podkreślało jego zahartowanie. Był doświadczonym kierowcą i przewodnikiem, i w swoim życiu przeżył wiele krytycznych momentów w boliwijskich górach. Dziś po raz kolejny wyszedł cało z opresji, kiedy po blisko dwóch przerażająco długich godzinach udało mu się odnaleźć drogę do schroniska w szalejącej burzy śnieżnej. Przy zerowej widoczności w zamieci śnieżnej, przez którą kompas oszalał, zgubił drogę w terenie pozbawionym punktów odniesienia. Na pustkowiu gdzie jedynym sposobem wezwania pomocy jest telefon satelitarny, nie znajdujący się na wyposażeniu jego toyoty nie stracił zimnej krwi. Nawet w momencie kiedy przy drastycznie spadającej temperaturze w jego nieogrzewanym jeepie, pasażerowie zaczęli już myśleć o swoich bliskich. Jedni cieszyli się że mają przy sobie paszporty, dzięki którym łatwiejsza i szybsza będzie ich identyfikacja. Inni przypominali sobie straszne historie o kanibalizmie. Jeszcze inni gorączkowo starali się sobie przypomnieć ogólną sumę ubezpieczenia, które wykupili na wypadek takiej właśnie sytuacji, wyobrażając sobie co ich małżonka będzie mogła za to kupić. Trzeźwy umysł i doświadczenie kierowcy sprawiło jednak, że zarówno z oryginalnym posiłkiem w postaci towarzysza podróży, jak i z zakupami trzeba było się wstrzymać...

Kolej rzeczy


Krwista czerwień wody Laguna Colorada
Stłumione dudnienie kropel rzęsistego deszczu odbijających się od blaszanego dachu wagonu, w połączeniu z puszczanymi przez kierownika pociągu teledyskami hiszpańskich dinozaurów muzyki dyskotekowej lat siedemdziesiątych wprowadzało umysł w stan otępiającego letargu. W powietrzu  unosił się zatęchły odór, wydobywający się z materiału użytego do obicia foteli, na który nikt nie zwracał już uwagi. Od machnięcia chorągiewką ubranego w ciemnoniebieski mundur zawiadowcy z dworca w Villazon minęły już dwie godziny. Skład pociągu "Expreso del Sur" kolei andyjskiej połykał kolejne kilometry torów, ukazując swoim pasażerom malownicze krajobrazy. Gdy w końcu przestało padać i zza gęstej oprawy chmur wyłoniło się nieśmiało słońce oblewając pustkowie swoimi promieniami, ludzie wybudzili się z letargu. Prawdziwą sensację wzbudziła imponujących rozmiarów tęcza, którą każdy próbował uchwycić aparatem fotograficznym przez brudna szybę wagonu. Gdy słońce ostatecznie zdecydowało się spocząć na zachodzie poniżej linii horyzontu, zabierając przy tym ze sobą ostatnie widoki za oknem, wzrok powrócił na ekran telewizora. Po scenie biegał wąsaty pan ubrany w dzwony i rozpiętą koszulę z czerwonymi cekinami, skrzętnie odsłaniającą bujne owłosienie jego klatki piersiowej i wiszący na szyi złoty łańcuch przypominający rozmiarami te używane do zabezpieczania rowerów przed kradzieżą. Rytmicznie wyginał się w zalotnym tańcu umizgując się do tapirowanej blondyny ze zdecydowanie przerysowanym makijażem. W jednym z pasażerów coś pęka. W końcu nie wytrzymuje, podchodzi do telewizora i odginając lekko blachę obudowy dostaje się palcem do przycisków regulujących głośność. Wycisza telewizor za co dostaje gromką owację od współpasażerów. Gdy kierownik pociągu przechodzi przez wagon i odkrywa fortel niesfornych podróżnych wraca głos panu cekinowi, co nie spotyka się z aprobatą społeczną. Kiedy sytuacja się powtarza kierownik daje w końcu za wygraną i puszcza film. Teraz po ekranie biega superbohater, który okrutnie mści się na bandytach, którzy porwali mu córkę. Ciemność za oknami zostaje rozwiana przez słabe światła zbliżającego się miasteczka. Pociąg zatrzymuje się na stacji w Tupizie, małej miejscowości,  w której zgodnie z legendą  zabici zostali dwaj słynni rabusie Butch Cassidy i Sundance Kid. Część ludzi wysiada, większość jednak kontynuuje podroż. Wszystkie bagaże znajdują się w wagonie bagażowym, który teraz został otwarty. Grupka bagażowych wyrzuca torby z zawieszka Tupiza na peron skąd są one zabierane przez wysiadających pasażerów. W otwartym wagonie bagaże są mniej więcej tak samo bezpieczne jak wystający z tylnej kieszeni spodni portfel w nowojorskim metrze. Wszyscy o tym wiedza, ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Miguel, Hiszpan który siedział obok mnie na początku podroży poszedł do wagonu restauracyjnego żeby spędzić w nim resztę czasu. Zanim znikł z pola widzenia zdążył opowiedzieć ciekawą historię która przydarzyła się jemu i jego towarzyszowi podroży w Villazon. Otóż po odstaniu w kolejce do okienka straży granicznej udało im się w końcu otrzymać wizę wjazdową do Boliwii. Tuż po przekroczeniu granicy zatrzymał ich policjant i poprosił o wylegitymowanie się. Wytłumaczył im spokojnie że tego ranka miała miejsce próba przemytu dużej ilości waluty na terytorium Boliwii, dlatego teraz zgodnie z procedurą sprawdzają wyrywkowo dokumenty. Policjant dość długo oglądał ich paszporty z pokerowa miną, po czym poszedł gdzieś zadzwonić. Po chwili wrócił, schował paszporty do kieszonki i wytłumaczył Miguelowi i jego koledze że to nic poważnego ale będą musieli pojechać z nim na komisariat spisać protokół. Następnie zapraszającym gestem wskazuje otwarte drzwi zaparkowanego obok samochodu. Kiedy juz rozsiadali się na tylnych siedzeniach coś wywołało nagłą zmianę zachowania policjanta, który zaczął nerwowo nakłaniać ich do opuszczenia samochodu. W końcu wyrzucił ich paszporty na jezdnię, sam wsiadł do samochodu, a kierowca ruszył z piskiem opon oddalając się w jednej z bocznych uliczek. Okazało się,  że panikę wywołał nadjeżdżający z przeciwka radiowóz z prawdziwymi funkcjonariuszami policji boliwijskiej. Miguel i jego towarzysz mieli szczęście, ponieważ tylko przypadek spowodował że nie zostali zabrani na pustkowie, okradzeni, ciężko pobici, i pozostawieni tam w samej bieliźnie. Numer z fałszywym policjantem jest dosyć powszechnie stosowany w Boliwii. Podczas swojej dalszej podroży miałem styczność jeszcze z kilkoma osobami które miały do czynienia z tym procederem. Jedną z nich była sympatyczna starsza pani Maria z Peru, która nie miała tyle szczęścia co Miguel. W podobnej sytuacji straciła wszystkie pieniądze odłożone w ciągu trzech miesięcy pracy jako pomoc domowa w Buenos Aires.  Oprócz kradzieży została również pobita przez figuranta udającego oficera policji, który zatrzymał taksówkę do fikcyjnej kontroli drogowej na przedmieściach La Paz. Podczas podroży autobusem została wybrana przez jednego z naganiaczy - kobietę w średnim wieku, która zaskarbiła sobie jej zaufanie i sympatie. Na dworcu w La Paz zaproponowała wspólne wzięcie taksówki, która również była podstawiona. Niczego nie podejrzewająca pani Maria wsiadła do niej wraz ze swoją nową koleżanką.

Uyuni


Kiedy bohater na filmie wymordował juz całą mafię w swojej słusznej sprawie, a na ekranie wyświetlony został nudny film obyczajowy, w pociągu zaczęły formować się grupki. Głównym tematem rozmów były dalsze plany po dotarciu do Uyuni oraz sposób w jaki znajdziemy tam nocleg. W Uyuni będziemy mieli do wyboru dwie opcje. Całodzienny wypad na Salar de Uyuni, największą pustynię solną świata lub trzydniową wyprawę z Uyuni do San Pedro de Atacama na granicy z Chile. Oczywiście kiedy tylko pociąg zaczyna zbliżać się do stacji w Uyuni rozpętuje się burza. Po wyjściu z pociągu i odebraniu plecaka z wagonu bagażowego wszyscy wyciągają peleryny i osłonki na plecak. Pociąg przywiózł kilkadziesiąt osób więc zaczyna się walka o wolne łóżka w hostelach. Dość szybko wyławiam swój bagaż i mając kilka minut przewagi wychodzę naprzeciw czekającym taksówkarzom. Wołam swoich dwóch towarzyszy podroży, Argentyńczyka Roberta z Cordoby oraz Aviego, Izraelczyka z kanadyjskim paszportem i szybko pakujemy się do taksówki bo konkurencja nie śpi. Oprócz nas w samochodzie mieszczą się jeszcze trzy Brytyjki. Wciąż leje ulewny deszcz. Do otaczającej scenerii najbardziej pasuje utwór “Riders in the storm”, ale w radiu leci “chicha” czyli peruwiańska odmiana disco polo. Roberto i Aviego poznałem na przejściu granicznym, kiedy staliśmy w kolejce po pieczątkę. Ubrani w modne koszule i dżinsy, z walizkami na kolkach nie wyglądali na typowych backpackerow. Ich wycieczka rozpoczęła się w Cordobie, skąd samochodem Roberto jechali na północ aż do La Quiaca. Ponieważ na południowym wschodzie Boliwii drogi są nie tyle nieprzejezdne, co po prostu ich nie ma, postanowili że dalej pojadą pociągiem. Avi był średniego wzrostu i zbliżał się do czterdziestki. Gustowny kaszkiet maskował jego łysinę, a okulary w drucianych oprawkach nadawały mu lekko intelektualnego wyrazu twarzy. Roberto, wysoki brunet o wiecznie rozbieganym spojrzeniu wyglądał na typowego bawidamka. Już od postoju na granicy można było zauważyć że jego relacje z kobietami były wysoce zorientowane na wynik. Nie stanowił może archetypu męskiej urody, ale jego zawadiacki uśmiech i szarmanckie spojrzenie sprawiały, że mógł podobać się kobietom. Razem z Avim prowadzili firmę z branży internetowej, co pozwalało im pracować w dowolnym miejscu na ziemi, pod warunkiem że to miejsce ma odpowiednio szybkie połączenie z internetem. Jak się później okazało szybkość połączeń internetowych w Uyuni pozwoliła im na odrobinę wytchnienia od pracy. Roberto widocznie nigdy nie marnował czasu, bo kiedy tylko zapakowaliśmy się do taksówki zaczął flirtować z nowo poznanymi koleżankami. Ponieważ wraz z Avim skoncentrowaliśmy się na rozmowie z kierowca, Roberto miał swoje stado niewiast na wyłączność. Dojechaliśmy na miejsce pierwsi, co stawiało nas w uprzywilejowanej pozycji i dało możliwość wyboru pokoju. Gęsto zarzucone sieci uroku osobistego Roberto okazały się jednak dziurawe, ponieważ dziewczyny szybko wybrały jedyny dostępny pokój trzyosobowy i zniknęły w czeluściach obskurnej klatki schodowej. W przypływie chęci podarowania sobie odrobiny luksusu postanowiliśmy zrezygnować z pokoju szesnastoosobowego i wzięliśmy skromniejszy i niewiele droższy pokój pięcioosobowy. Z powodu chwilowego braku przedstawicielek płci pięknej oczy Roberto zgasły a z jego twarzy znikł uśmiech. Nie trwało to jednak długo bo z dworca zaczęły przyjeżdżać kolejne kontyngenty szukających noclegu osób. Wkrótce zza framugi drzwi wyłoniła się głowa młodej dziewczyny lustrującej uważnie wygląd pokoju. Miała długie ciemne kręcone włosy skrupulatnie upięte w kok na czubku głowy. Jej brązowe oczy osadzone w kontekście twarzy o bardzo mocnych rysach przerzuciły się teraz na nas. Ponieważ patrzyliśmy z zaciekawieniem, obdarzyła nas uśmiechem i znikła tak samo szybko jak się pojawiła. Po chwili jednak wróciła z plecakiem rzucając go na jedno z wolnych łóżek. Była ubrana w fioletowy wełniany golf i czarne legginsy. Mimo że była raczej drobnej budowy, dało się zauważyć że ma przesadnie umięśnione uda. Po chwili dołączyła do niej koleżanka o typowo indiańskiej urodzie. Biorąc pod uwagę temperatury panujące na zewnątrz, fakt że była ubrana w spódniczkę i koszulkę na ramiączkach budził podziw. Tak poznaliśmy Igone i Romine. Po krótkiej wymianie uprzejmości i przedstawieniu się przyszedł czas aby kolejno opowiedzieć swoje historie. Igone okazała się być obywatelką Kraju Basków, zajmującą się na co dzień wyczynowym podnoszeniem ciężarów, pod bacznym okiem ojca pełniącego równocześnie funkcje jej trenera. Konwersację zmonopolizował jednak Roberto, który po ujrzeniu dwóch kobiet w swoim pokoju wrócił do świata żywych. Biorąc pod uwagę że i tak ciężko będzie dojść do głosu zdecydowaliśmy z Avim że pójdziemy spać. Roberto okazał się wprawnym i uniwersalnym towarzyszem rozmów. Z dziką rozkoszą podejmował przezorne tematy, od kultu Pachamamy na północy Argentyny, przez społeczne skutki wegetarianizmu, na technice podrzutu w podnoszeniu ciężarów kończąc. Jednak po jakimś czasie nawet Roberto składa broń i daje w końcu innym spać.

Hala targowa - Uyuni
Następnego ranka wstałem jako pierwszy. Wyszedłem na korytarz w poszukiwaniu prysznica. Paskudne wnętrze kilkupiętrowej kamienicy rozświetlone wdzierającymi się przez okna promieniami słonecznymi wyglądało tylko trochę radośniej niż ubiegłej nocy. Większość łazienek było już zajęte. Kiedy w końcu udało mi się dopchać do prysznica, zacząłem czytać warunki jego użytkowania umieszczone na kartce zabezpieczonej plastikowa koszulka przyklejona do ściany. Dowiedziałem się że prysznic jest wliczony w cenę pokoju, ale ciepła woda jest za dopłatą. Jednorazowa sesja pod prysznicem nie może trwać dłużej niż pięć minut. W Europie prawdopodobnie na tej samej kartce byłoby dopisane jakieś niedorzeczne wytłumaczenie, w stylu ratowania świata przez zmniejszenie zużycia wody, ale tu czytając dalej dowiedziałem się że mogę przedłużyć czas trwania swojej kąpieli pod prysznicem płacąc dodatkowo kilka bolivianos. Ponieważ stwierdziłem że piec minut powinno mi wystarczyć a ciepłego prysznica i tak nie brałem już od dawna postanowiłem zadowolić się pakietem podstawowym. Kiedy wróciłem do pokoju moi współlokatorzy już nie spali. Avi szykował się do porannej toalety, dziewczyny grzebały w plecakach w poszukiwaniu bliżej nieokreślonych przedmiotów a Roberto przekręcał się z boku na bok i stękając manifestował swój protest przeciwko porannemu wstawaniu. Naturalną koleją rzeczy, jak zazwyczaj o poranku, zaczęły nas nawiedzać refleksje dotyczące śniadania. Przechodząc przez korytarz zajrzałem do szesnastoosobowego pokoju, wyławiając kilka znajomych twarzy z pociągu. Wyszedłem na zewnątrz aby dokonać malej wizji lokalnej. Na brudnych i wciąż mokrych ulicach, w miejscach wolnych od kałuż porozkładane zostały kramiki sprzedające wszelkiego rodzaju buble, począwszy od obrzydliwych plastikowych podobizn spider-mana i miernie podrobionych koszulek znanych klubów piłkarskich, przez liście koki, na nożach sprężynowych i balonikach w kształcie uśmiechniętego księżyca kończąc. W nozdrzach świdrowało charakterystyczne przesiąknięte zapachem ozonu powietrze, jakie można wdychać bezpośrednio po przejściu burzy. Z bazarku dobiegał delikatny poranny gwar ulicznych rozmów. Nie zauważyłem jednak by na którymkolwiek że stoisk sprzedawano produkty spożywcze. Pośród skromnego tłumu ludzi krzątających się między stoiskami zauważyłem Uru. Nie wyróżniał się specjalnie wzrostem pośród stosunkowo niskich Boliwijczyków, ale jego gładko ogolona głowa połyskiwała refleksami porannego słońca jak latarnia morska ostrzegające statki przed zbliżającą się mielizną. Ubrany był dość eklektycznie. Ciepły kremowy polar połączył z krótkimi spodenkami i klapkami. Kiedy mnie zauważył uśmiechnął się szeroko. Ciężko było znaleźć trzy różnice miedzy okrągła łysą głową uśmiechniętego Uru, a fruwającym na lince przywiązanej do kramiku obok balonikiem w kształcie uśmiechniętego księżyca. Swój pseudonim uzyskał jeszcze w pociągu. Na początku w towarzystwie zwracano się do niego Uruguayo. Ponieważ jednak w naturze czterosylabowe pseudonimy nie maja prawa trwać wiecznie, ktoś postanowił skrócić to do Uru i tak już zostało. Nie wiem do końca dlaczego zaniechano używania jego imienia na rzecz zaakcentowania jego obywatelstwa tym bardziej, że nie był jedynym Urugwajczykiem w grupie. Uru był bez wątpienia dusza towarzystwa, typem człowieka których nie da się nie lubić. Odzywał się dość rzadko, ale zawsze w tempo i celnie. Wnosił do konwersacji odrobinę poczucia humoru. Kiedy w dyskusji wypływał nowy temat można było zauważyć że część osób tylko czekało na to, aż Uru się wypowie. Był niski i potężnie zbudowany, a przyjacielska twarz czyniła z niego maskotkę towarzystwa. Okazało się, że nie muszę się specjalnie wysilać w swoich poszukiwaniach miejsca gdzie można zjeść śniadanie, ponieważ znalazł w pobliżu halę targową. Wróciliśmy do hostelu, gdzie większość towarzystwa była juz po porannej toalecie, gotowa do wyjścia. Formuje się grupa śniadaniowa, która uda się do hali targowej. W przejściu spotykamy Aviego i Roberto. Swoje skwaszone miny usprawiedliwiają niemożnością znalezienia kawiarenki internetowej ze znośnie szybkim łączem. Zostawiamy ich sam na sam z ich problemami i idziemy zjeść śniadanie. Dołączają do nas Igone z Romina, a z szesnastoosobowego pokoju dodatkowo przychodzą Ivone, pielęgniarka ze Szwajcarii, Claudio, informatyk z Włoch i Marleen, nauczycielka fizyki z Kanady. Hala targowa wygląda jak żywcem wyjęta z programów edukacyjnych na temat osobliwych podróży kulinarnych. Że straganów zwisają zawieszone na hakach rzeźniczych półtusze, a po stoiskach walają się wszelkiego rodzaju odrzucające wyglądem podroby. Jeżeli chodzi o normy sanitarne to można pokusić się o stwierdzenie, że poprzeczka nie została zbyt wysoko zawieszona. Chyba, że któryś ze sprzedawców jest akurat w dobrym humorze i postanowi, niesiony falą własnego entuzjazmu, umyć ręce po skorzystaniu z toalety. Igone wpada na pomysł zrobienia zdjęcia jednemu ze stoisk, gdzie wystawione są wyjątkowo paskudnie wyglądające flaki, sprzedawane przez jeszcze paskudniej wyglądającą babę. Stosuje fortel udając że Romina robi jej zdjęcie, a fakt że stoisko jest w tle stanowi jedynie dzieło przypadku. Baba jednak demaskuje intrygę i wpada w furie obrzucając nas wyzwiskami. Musimy przyśpieszyć kroku zanim wpadnie na pomysł obrzucania nas  swoimi produktami. Wchodzimy po schodach do części restauracyjnej. Tam spotykamy się z bardziej przyjacielskim przyjęciem że strony sprzedających. Miłe panie wystawiają nam drewniane stołki, abyśmy mogli cieszyć się śniadaniem na siedząco. Nikt oprócz Rominy nie ma bladego pojęcia co zamówić, więc wszyscy mówią po prostu że chcą to samo. Na stole lądują wielkie kawałki ciasta, przypominające wyglądem przerośniętego kulebiaka smażonego w głębokim oleju. Na twarzy części osób widać rozczarowanie kiedy po przekrojeniu okazuje się że pierogi w środku są puste niczym wydmuszki. Ciasto za to jest chrupiące i całkiem smaczne. Sprzedawczyni energicznie zachęca do posypywania go cukrem pudrem, co wszyscy zresztą czynią. Kawa zbożowa jest dokładnie tak paskudna na jaką  wygląda, ale Romina ratuje sytuację zamawiając nam czerwonawy, przypominający trochę konsystencją kisiel ciepły i słodki napój. Jego głównym składnikiem jest podobno kukurydza. Pije się go przyjemnie i całkiem spora liczba osób prosi o dolewkę. Na przekór  uzasadnionym pierwszym wrażeniem, obawom śniadanie w hali targowej okazuje się całkiem pozytywnym doświadczeniem. Po śniadaniu przychodzi czas na znalezienie biura podroży, które zorganizuje nasze wycieczki. Uru, Romina, Avi oraz Roberto decydują się na jednodniowa wycieczkę, natomiast Igone, Ivone, Claudio, Marleen i ja, na trzydniową. Ponieważ Uyuni żyje z ludzi przyjeżdżających zobaczyć pustynię solną, biur podroży organizujących tego typu wyprawy jest więcej niż sklepów spożywczych. Naganiacze wyłapują chętnych już na początku ulicy prześcigając się w licytacji na to kto świadczy najlepsze usługi w najkorzystniejszej cenie. W końcu udaje się wybrać biuro podróży i zasiadamy do negocjowania ceny. Prym w targowaniu wiedzie Igone, która przekrzykuje się z panią odzianą w wełnianą kamizelkę.
Neymar we własnej osobie
Reszta jest bardziej zainteresowana synem właścicielki biura podróży. Uwagę przykuwają przede wszystkim jego piękne, mocne czarne jak węgiel włosy. Od mamy dowiadujemy się że został nazwany Neymar, na cześć wschodzącej gwiazdy brazylijskiej piłki nożnej. Dodaje ona również, choć wydaje się to być oczywiste, że ojciec małego jest zagorzałym fanem piłki nożnej. Do negocjacji włącza się Marleen, a Claudio i ja na zmianę zajmujemy się zabawianiem małego Neymara. Jest nas w sumie pięcioro, kobieta w końcu zgadza się na zaproponowaną przez nas stawkę. Dowiadujemy się, że razem z nami pojadą jeszcze dwie osoby spoza naszej grupy. Właścicielka biura zwraca się do nas z prośbą, abyśmy nie wyjawiali im ceny jaką zapłaciliśmy za osobę, ponieważ zapłaciły więcej od nas. Wybieramy się szukać miejsca, w którym można by skserować paszporty i wracamy dostarczając kobiecie kopie paszportów i pieniądze. Kości zostały rzucone, więc nie pozostaje nic innego jak wrócić po bagaż do hostelu i przyjść pod biuro o ustalonej godzinie. Kiedy przybywamy na miejsce czeka już na nas dwójka pozostałych pasażerów, dwie dziewczyny z Londynu, które przedstawiają się kolejno jako Sharon i Roberta. Od razu popisują się dość mało wyrafinowanym, ale za to dość zabawnym poczuciem humoru, zaskarbiając sobie naszą sympatię. Wygląda na to, że cała siódemka będzie się dobrze dogadywać. Wydawałoby się, że skoro już jesteśmy w komplecie, to możemy ruszać. Jednak nic z tych rzeczy. Brakuje oczywiście najważniejszej osoby, czyli przewodnika.

Salar de Uyuni


Parada z okazji Dnia Dziecka - Uyuni
Ulice w Uyuni i okolicach, podobnie jak w większości południowego regionu Potosi nie są asfaltowane, dlatego na samym szczycie motoryzacyjnego łańcucha pokarmowego znajdują się samochody terenowe. To one służą tu za środki transportu oraz środki utrzymania. Kto ma samochód terenowy ten ma pracę, ponieważ może zarabiać na wożeniu turystów do trudno dostępnych miejsc. Pod drzwi biura podroży podjeżdża wysłużona toyota land cruiser. Samochód w którym mamy w ciągu następnych trzech dni pokonać półtora tysiąca kilometrów w ciężkim terenie nie wygląda może wygodnie, ale na pewno solidnie. Wśród miejscowych kierowców, to właśnie land cruiser cieszy się największa renomą. Tam gdzie jedziemy inne samochody terenowe nie dają sobie rady. Szacunkiem wśród przewodników cieszą się jeszcze jedynie dwa modele terenówek: land rover defender oraz nissan patrol. Jednak absolutnie wszyscy wybierają toyotę land cruiser z powodu ponadprzeciętnych właściwości terenowych i niezawodności jej konstrukcji. Z samochodu wysiada mężczyzna po czterdziestce ubrany w żółty polar i dżinsy. Jego twarz jest śmiertelnie poważna, wręcz gburowata ale spojrzenie cieple i szczere. Nie przedstawiając się wchodzi na dach swojego samochodu i rozwija plandekę odsłaniając kola zapasowe i kanistry z benzyna. W końcu słyszymy jego glos, kiedy zwraca się z prośbą o podanie mu plecaków. Claudio wdrapuje się na dach i wraz z przewodnikiem upycha i porządkuje bagaże, które im podajemy. Kiedy wszystkie są ułożone, zostają przykryte plandeką i zabezpieczone liną, którą mocujemy solidnie, aby na wybojach ich nie zgubić. Kierowca schodzi z dachu i wchodzi załatwić formalności z kobietą z biura podroży. Po wyjściu mało zapraszającym gestem wskazuje na samochód. Czas jechać. Widać, że nie jest zachwycony, ilością osób. Standardowo zabiera sześć osób. Nas jest siódemka, plus wszyscy zabierają ze sobą bagaże. Mamrocze coś pod nosem na temat nadmiernego obciążenia pojazdu i problemów jakie możemy mieć z tego powodu w terenie. Dodatkowo nie jest zadowolony ze zwiększonego zużycia paliwa. Nie jest to fenomenalny początek znajomości, ale bywają gorsze. Wnętrze jest bardzo skromne, ale zadziwiająco mało wyeksploatowane. Widać, że właściciel dba o swoje źródło dochodów. Kiedy wszyscy są już w samochodzie przez chwile panuje cisza. Wszyscy czekają aż przewodnik coś powie, ale ten odpala silnik i rusza z miejsca. Ivone próbuje przełamać lody i pyta go o imię. ‘Osvaldo’, odpowiada jednym słowem, które powinno nam wystarczyć. Widać lody nie zostały do końca przełamane, wiec do akcji wchodzi Roberta z pytaniem pomocniczym, czy pani z biura podroży jest zona Osvaldo. Odpowiada jednym słowem ‘Nie’. Widząc w lusterku wstecznym brak zadowolenia na twarzy Roberty, Osvaldo dodaje, że jej mąż to starszy facet, jego zdaniem niedołężny. Z tonu głosu można wywnioskować, że nie darzy go zbytnią sympatią ani szacunkiem. Postanawiam dorzucić swoje trzy grosze do konwersacji i pytam czy w takim razie może Osvaldo jest chociaż ojcem małego Neymara. Wreszcie odsłania rząd równych, białych zębów i głośno się śmieje. Cóż za niespodziewany wybuch emocji. Kiedy przestaje się śmiać, poważnym tonem stwierdza złośliwie, że ona sama pewnie nie wie kto jest ojcem. Dajemy sobie spokój z serią pytań o jego sprawy osobiste i w samochodzie znów zapada cisza. Po minach innych wnioskuję, że oni również spodziewają się od Osvaldo czegoś w rodzaju przedstawienia planu dnia.
Śpiewające dzieci przebrane za dystrybutory ze stacji paliw
Jednak kolejne słowa nie nadchodzą. Jak się okazuje rzadko odzywa się z własnej inicjatywy. Coś dzieje się na ulicy i Osvaldo zatrzymuje samochód. Przepuszczamy pochód dzieci ubranych w ozdobione sreberkiem papierowe pudelka, za którymi idzie wojskowa orkiestra. Zgadujemy, że są przebrane za lodówki, pralki albo roboty kuchenne. Zapytany Osvaldo oznajmia, że dziś w Boliwii obchodzony jest Dzień Dziecka. Na pytanie o to czemu dzieci przebierane są tego dnia przez rodziców za lodówki i pralki uśmiecha się i wzrusza ramionami. Reakcja, którą, jak się domyślamy, przyjdzie nam widzieć w większości przypadków po zadaniu pytania. Dzieci dzielnie maszerują przez ulicę śpiewając przy tym żwawo do melodii wygrywanej przez orkiestrę. Skoro i tak nie możemy przejechać wysiadamy żeby popatrzeć na to sympatyczne zajście. Kiedy w końcu cały pochód przemaszerował, wsiadamy do samochodu i kontynuujemy jazdę przerwana przez niespodziewany wysyp dzieci przebranych za pudelka.

Tory donikąd - Cmentarzysko pociągów - Uyuni
Z perspektywy Uyuni Bolivia jest dość szpetna, ale nikt nie przyjeżdża tu podziwiać miejscowych miast i ich osiągnięć w dziedzinie architektury i planowania urbanistycznego. Na celowniku odwiedzających znajduje się okoliczna przyroda. Kierujemy się obecnie w kierunku naszego pierwszego przystanku, którym jest cmentarzysko pociągów na peryferiach miasta. Od pewnego czasu władze i mieszkańcy wpadli na pomysł żeby udostępniać je jako atrakcję turystyczną. Są nawet ambitne plany aby sukcesywnie powiększać kolekcje parowozów, wagonów, różnego rodzaju drezyn i części składów kolejowych, które aktualnie znajdują się w magazynach, gdzie bez pośpiechu poddawane są pracom konserwatorskim. Końcowym etapem miałoby być stworzenie muzeum kolei. Jeżeli Uyuni ma zamiar tworzyć swoją atrakcyjność turystyczną wokół cmentarzyska pociągów, to bardzo dobrze się składa dla jego mieszkańców, że w pobliżu jest największa pustynia solna na świecie. Osvaldo jedzie do domu po jedzenie, które przygotowała  jego zona, a my podziwiamy kolejne zabytkowe wagony i lokomotywy, ryzykując utratę palców na ostrych i rdzewiejących krawędziach blachy za każdym razem kiedy wspinamy się po nich dla osiągnięcia lepszego efektu na zdjęciach. Spotykamy drugą grupę, która przyjechała tu przed nami.
Cmentarzysko pociągów - Uyuni
Widocznie nie zablokowały ich dzieci przebrane za pudelka. Uru ma na głowie ciekawą czapkę z daszkiem, która z tyłu ma wszyty materiał chroniący kark przed promieniami słonecznymi. Czapki z podobnym założeniem noszone są miedzy innymi przez żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Na głowie Uru wygląda ona zabawnie. Romina niezrażona wcale niskimi temperaturami, znów założyła  krótką spódnicę i koszulkę na ramiączka. Większość,  jeżeli nie wszystkie, eksponatów cmentarzyska zostało wymazanych rożnego rodzaju napisami. O ile wypisane imiona odwiedzających wraz z datą nie są żadną nowością w tego typu miejscach, o tyle jeden z napisów zwraca na siebie szczególną uwagę. Jest to enigmatycznie wyglądający wzór fizyczny, którego wraz ze stojącym obok Claudio w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zinterpretować. Jedyne co rozumiemy to podpis z imieniem autora znajdujący się bezpośrednio pod wzorem. Albert Einstein. Choć wzór jest słynny, i domyślamy się, że jest to teoria względności, to i tak nic z niej nie rozumiemy. Zaznaczam, że nie chodzi tu o ogólną teorię względności zapisywana znanym wszystkim równaniem E=mc2,  tylko o szczególna teorię względności. Na szczęście jest z nami Marleen, która śpieszy z pomocą. Jako nauczycielka fizyki staje przy lokomotywie, która na swój dziwny sposób robi w tej inscenizacji za tablicę w klasie  i krok po kroku wyjaśnia zawiłości wzoru. Wraz z Claudio, od czasu do czasu, kiwamy głowami, ruszamy brwiami ze zrozumieniem i robimy inteligentne miny co jakiś czas wypowiadając słowo ’aha’. Marleen jest w swoim żywiole, zaczyna stopniowo rozwijać swój wywód i poszerzać go o nowe rzeczy. Urodziła się w Vancouver, ale mieszka wraz z rodzina w Toronto. Mimo że jest Kanadyjką, na każdym kroku podkreśla swoje Irlandzkie korzenie. Wielkimi krokami zbliża się do czterdziestki. Ma dwójkę synów w wieku szkolnym. Mówi spokojnie i wyraźnie, widać spokojne usposobienie i cierpliwość w każdym zdaniu i ruchu. Cechy które prawdopodobnie wyrobiła w sobie podczas wieloletniej pracy z młodzieżą. Przyjechała do Buenos Aires na kurs hiszpańskiego, po którym postanowiła pojechać dalej. Kiedy Marleen kończy swój wykład i idzie dalej zostajemy przez chwilę z Claudio, patrząc zahipnotyzowanym wzrokiem na wzór i wciąż  odruchowo kiwając głowami. Po chwili wyrywam go z zamyślenia pytając czy coś zrozumiał. Nic.

'Fabrizio' - samochód Osvaldo - Salar de Uyuni
Ponieważ cmentarzysko pociągów nie jest aż tak fascynujące i obszerne jak by się mogło wydawać, większość czasu w oczekiwaniu na powrót Osvaldo spędzamy na rozmowach i żartach. W końcu wszystkie grupy odjechały i zostaliśmy sami. Zanim zdążyliśmy rozkręcić się z żartami na temat tego że wpłaciliśmy pieniądze a kierowca zwiał, na horyzoncie pojawia się czarny land cruiser z kierowcą ubranym w żółty polar. Z daleka wygląda to dość komicznie, jakby za kierownicą siedział olbrzymi kurczak. Pakujemy się do samochodu i jedziemy w stronę dzisiejszego gwoździa programu – Salar de Uyuni. Kiedy pytamy Osvaldo czy udało mu się zdobyć jedzenie, ten tylko szelmowsko się uśmiecha. Droga jest podmokła po ulewie. Spodziewamy się, że Salar będzie zalany woda, pytanie tylko jaki będzie jej poziom. Czy zdążyła już wsiąknąć w sól lub odparować  Powoli zaczynamy zbliżać się na miejsce. Można pomyśleć, że po Salinas Grandes jest się przygotowanym na fantastyczny wygląd pustyni solnej, ale na pewno nie na jej rozmiary.
Salar de Uyuni
Ogrom Salar de Uyuni ciężko opisać. Choć tu trzeba przyznać,  że Osvaldo podjął  się tego wyzwania mówiąc, że do przejechania pustyni wzdłuż przy dużej prędkości potrzeba około półtorej godziny, a wszerz zajęłoby to mniej więcej godzinę. Każde zdanie trzeba z niego wydusić, nic nie przychodzi łatwo, ale wspólnym wysiłkiem zmuszamy go do mówienia.  Osvaldo opowiada, że zdarza się tu sporo wypadków, co spotyka się z niedowierzaniem. No bo jak to możliwe, że na prostej, płaskiej drodze z doskonałą  widocznością bez żadnych przeszkód dwa samochody są w stanie w siebie wjechać. Na co Osvaldo, jak zwykle krótko i na temat, odpowiada że debili nie brakuje.
Salar de Uyuni
W tej kwestii niestety ciężko nie przyznać mu racji. W internecie aż roi się od makabrycznych relacji wypadków,  jakie miały miejsce na trasie naszej wycieczki. Po drodze co i rusz można znaleźć kapliczki różnych wyznań, czasem z wetkniętymi flagami narodowymi krajów pochodzenia zmarłych w tym miejscu tragicznie osób. Według Osvaldo w większość wypadków spowodowana jest przez brawurowo jeżdżących młodych kierowców, drastycznie przeceniających swoje umiejętności oraz możliwości swoich pojazdów. Zanim pojedziemy na Salar, kierowcy muszą dać zarobić miejscowym, wioząc turystów w miejsce gdzie roi się od straganików z pamiątkami. Można tu kupić różne, dziwne gadżety wykonane z soli, boliwijskie flagi, wyroby z wełny alpaki oraz tradycyjne indiańskie wyroby rzemieślnicze. Aby jednak dostać się do straganów trzeba przejść przez kilka metrów gliniastego błota. Przy jednym z kramików spotykam Miguela z pociągu, lecz nasze spotkanie kończy się tylko na wymianie pozdrowień. Kiedy wszyscy mają już dosyć zakupów wracamy do Osvaldo, który krzywym wzrokiem patrzy na nasze zabłocone buty kiedy wsiadamy do samochodu. Na tę okoliczność przygotował już gazety, którymi sumiennie wyłożył podłogę.

Solny hotel - Salar de Uyuni
Kiedy wjechaliśmy na Salar, mieliśmy dziwne wrażenie że jedziemy po powierzchni wody. Pustynie pokrywała kilkucentymetrowa warstwa wody. Bezgraniczne odbicie nieba w stojącej wodzie sprawiało wrażenie nieskończoności krajobrazu. Przepływające po niebie chmury odnajdywały swoje lustrzane odbicie na ziemi. Niebo zlało się w jedność z ziemią, zaprzedając przy tym linie horyzontu. Dojeżdżamy do miejsca postoju, przy którym znajduje się prawdopodobnie jedyny na świecie hotel zbudowany z soli. Kiedy Ivone prosi Osvaldo żeby powiedział coś więcej o Salar, ten odpowiada że kiedyś było tu morze a teraz jest sol. Więcej nie pytamy. Po wyjściu z samochodu okazuje się że broczymy w wodzie do polowy podeszwy, wiec nie jest aż tak źle jak by się mogło wydawać. Końcówki nogawek czarnych spodni momentalnie robią się białe od soli. Kolejny raz spotykamy swoich znajomych z pociągu i oddajemy się ulubionej rozrywce turystów na pustyniach solnych, czyli robieniu humorystycznych zdjęć z cyklu zabawa perspektywą. Że względu na brak punktów odniesienia w krajobrazie i braku wyraźnej linii horyzontu efekty bywają czasem ciekawe. Po podejściu do budynku, trochę na wyrost nazwanego hotelem, okazuje się, że cegły wykorzystane do jego budowy rzeczywiście są zrobione ze sprasowanej soli. Jedynie dach pokryty jest  słomą, gdyż jak się domyślamy opady deszczu mogłyby w przeciwnym razie uszkodzić tą misterną solną konstrukcję.
Flagi na Salar de Uyuni
Obok hotelu znajduje się miniaturowe wzgórze narodów, w którym znaleźć można wetknięte flagi krajów z całego świata. Zostawiają je na pamiątkę odwiedzający Salar turyści. Podczas kiedy my zajęci jesteśmy robieniem głupich zdjęć, Osvaldo zajmuje się przygotowaniem obiadu. Tu drogi obydwu grup się rozchodzą i musimy pożegnać Aviego, Romine, Roberto i Uru którzy wracają do Uyuni, skąd wracają do Argentyny. Osvaldo woła na posiłek. Gotowany kawałek mięsa wraz z kaszą, ogórki i pomidor. Na deser jabłka i banany. Do picia, a jakże, coca cola. Większość osób jest głodna, bo ostatnimi dniami nie jadła ani zbyt wiele, ani zbyt regularnie dlatego wokół kociołków wyrasta las talerzy uśmiechających się o dokładkę. Co i rusz ktoś powtarza głupi żart pytając pozostałych czy nie widzieli może gdzieś soli.
Zabawa perspektywą - Salar de Uyuni
Po dobrym i pożywnym posiłku przyszedł czas na wyruszenie w drogę. Czeka nas dość długi przejazd do schroniska, i wtedy Osvaldo zaskakuje wszystkich. Po raz pierwszy odzywa się nie pytany o zdanie. Odsłania przed nami bardziej towarzyską stronę swojej natury. Proponuje zgadywankę, jakiego rodzaju mięso jedliśmy na obiad. Większość osób domyśla się że skoro jest zgadywanka, to raczej żadne z popularniejszych nie wchodzi w grę. I rzeczywiście Osvaldo ogłasza, że jedliśmy na obiad kotlety z lamy.
Mięso choć nieco bardziej żylaste niż wołowina, było dość smaczne i mimo wszystko nadspodziewanie delikatne. Osvaldo wygląda na zadowolonego z siebie, ponieważ niespodzianka mu się udała. Korzystając z okazji, niejako na podtrzymanie tej tendencji w konwersacji Sharon i Roberta pytają się jakiej muzyki lubi słuchać. Osvaldo odpowiada, że nie ma specjalnych preferencji. Zapytany o muzykę wyciąga ze schowka stara porysowaną płytę i próbuje włożyć ją do odtwarzacza. Odtwarzacz jednak raz po raz wypluwa płytę z niesmakiem, nie mogąc odczytać na niej ścieżki odtwarzania. Osvaldo jest tym niezrażony i powtarza tę czynność do upadłego.

Salar de Uyuni
Musimy, przejeżdżając przez Uyuni, zajrzeć do wulkanizatora, ponieważ jedna z opon prawdopodobnie traci powietrze. Podczas postoju kobiety idą szukać  toalety na pobliskim bazarku, my z Claudio natomiast w ciszy i skupieniu podziwiamy pracującego wulkanizatora. Co nas fascynuje, to fakt ,że pracuje trzymając w ustach smoczek, dokładnie taki jaki daje się niemowlakom. Osvaldo wcale nie jest zdziwiony, wiec postanawiamy że nie będziemy wprawiać go w zakłopotanie kolejnym pytaniem i postanawiamy sobie razem we trójkę pomilczeć stojąc oparci o samochód. Kiedy towarzyszki podróży wracają, przynoszą ze sobą woreczek z tłustymi słodyczami oraz dwie płyty z chicha w prezencie dla Osvaldo. Krzykliwe okładki płyt nie zwiastują wysokich lotów waloru artystycznego ich zawartości, ale w końcu mamy do czynienia z muzyką rozrywkową,  której będziemy słuchać… no właśnie dla rozrywki.
Salar de Uyuni
Niestety okazuje się, że płyty nie działają w odtwarzaczu naszego samochodu. Udziela się nam zmęczenie. W samochodzie przez jakiś czas panuje cisza. Tylko Osvaldo nie odczuwa zmęczenia i co kilka sekund wpycha wyskakującą płytę z powrotem do odtwarzacza. W końcu jak to zwykle bywa w takich przypadkach cisza zaczyna komuś przeszkadzać. Przerywa ją Ivone, która postanawia poćwiczyć swój hiszpański poprzez konwersację z Osvaldo. Rzecz na pozór wydaje się trudna, o ile nie niemożliwa do wykonania jednak ze zdziwieniem stwierdzamy, że nagle zrobił się całkiem rozmowny. Wreszcie dowiadujemy się czegoś więcej o swoim przewodniku, ponieważ zaczyna odpowiadać pełnymi zdaniami na zadane pytania. Ewidentnie jest w dobrym humorze.
Salar de Uyuni
Osvaldo podobnie jak dziewięćdziesiąt  procent ludzi na kuli ziemskiej nie lubi swoich pracodawców i w związku z tym planuje założyć własne biuro podróży. Ma dwójkę dzieci, córkę i syna, którym jak już wcześniej ustaliliśmy nie jest Neymar. Z rodzina widuje się tylko raz na jakiś  czas, ponieważ na okrągło jeździ z wycieczkami. Ponadto Osvaldo chodzi tez regularnie z rodziną do kościola. Kiedy Ivone pyta czy nazwał jakoś swój samochód, na jego twarzy widać zawstydzenie. Sprawia wrażenie osoby zapytanej o intymną tajemnicę. W końcu jednak nieśmiałym tonem odpowiada, w typowy dla siebie sposób jednym słowem – ‘‘Fabrizio’’. Na pytanie dlaczego akurat wybrał włoskie imię dla samochodu nie mamy już szczęścia uzyskać odpowiedzi.
Salar de Uyuni
Wygląda na zawstydzonego. Zamiast odpowiedzi musi nam wystarczyć ledwo dostrzegalny grymas Osvaldo przypominający miejscami uśmiech i delikatne wzruszenie ramion. Ivone widząc że Osvaldo jest speszony daje mu chwile odpocząć. Przyjechała ze Szwajcarii głównie po to aby porozmawiać sobie po hiszpańsku i akurat miała pecha, że trafiła na Osvaldo. Mieszka w Lucernie ze swoim narzeczonym, gdzie pracuje w szpitalu jako pielęgniarka. Ma krótkie blond włosy i niebieskie oczy. Jej pogodna twarz z której rzadko kiedy schodzi uśmiech ciekawie komponuje się z potężna sylwetką. Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dość korpulentną budowę ciała. Widząc, że Osvaldo wyczerpał swój limit bycia towarzyskim na dzisiaj postanawia porozmawiać z Igone.

Wskazówka wysokościomierza ‘Fabrizio’ zbliżała się do swojego maksimum czyli czterech tysięcy metrów nad poziomem morza, ale jeszcze go nie osiągnęła Towarzystwo zaczyna przysypiać. Siedząc z przodu zauważam dość intrygującą rzecz. Za każdym razem kiedy z przeciwka jedzie samochód, Osvaldo podnosi prawą rękę i przykłada kciuk do przedniej szyby. Zaczynam się zastanawiać nad możliwym znaczeniem tego gestu. Czy jest to zwyczajne pozdrowienie? Czy może jest to stary indiański przesąd? Za którymś razem nie wytrzymuję i postanawiam go spytać. Odpowiedz jest na tyle przyziemna, że chyba wolałbym jej nie poznać i dalej tkwić w przekonaniu że ma coś wspólnego z mistyczna tradycja miejscowych Indian. Osvaldo tłumaczy, że przejeżdżające z naprzeciwka samochody często podbijają kamyczki leżące na drodze, które przy tej prędkości mogą wybić szybę. Dlatego za każdym razem gdy mijamy samochód jest przygotowany na wypchniecie pękniętej szyby.

Pod wieczór dojeżdżamy do malej górskiej miejscowości, gdzie spędzimy dzisiejszą noc w miejscowym schronisku. Miejscowość to zresztą dość przesadne określenie na kilka parterowych domków ustawionych wokół niewielkiego placu i skromnego kościółka. Wjeżdżamy na podwórze schroniska gdzie stoją już inne samochody. Wszyscy rozładowują swoje bagaże. Przy wysiadaniu trzeba uważać żeby nie ugrzęznąć w kilkunastocentymetrowej warstwie błota. Udaje nam się zająć siedmioosobowy pokój. Są łóżka, jest pościel, nawet jest prąd. Ktoś okazuje się na tyle dowcipny, że wychodząc z pokoju oznajmia, że udało mu się zdobyć hasło do wifi.  Ktoś inny odszczekuje mu równie wyrafinowanym dowcipem, że jak nie poda mu hasła, to nie dostanie pilota od klimatyzacji. Po zrzuceniu bagaży i prostej toalecie polegającej na umyciu zębów i rąk, udajemy się do pomieszczenia socjalnego pomóc kierowcom w przygotowywaniu stołów do kolacji. Muszę bardzo uważać przechodząc przez drzwi, ponieważ o ile w większości przypadków kończy się to zahaczeniem głową o framugę i w najgorszym przypadku guzem o tyle tu framugi są na takiej wysokości, że chwila nieuwagi może się skończyć wybiciem zębów. Rzeczywiście potomkowie rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej raczej nie są stworzeni do wyczynowej gry w koszykówkę. Robi się coraz zimniej, wiec z przyjemnością zbieramy się w pomieszczeniu socjalnym, w którym włączone jest ogrzewanie.

Posiłek składa się z zupy i drugiego dania. Tym razem jednak nie ma kotletów z lamy. Po posiłku Osvaldo przynosi ciasteczka i termos z wodą. Rozgrzewamy się gorącą herbatą i kontemplujemy wystrój pokoju. Z sufitu wciąż zwisają dekoracje ze świąt i sylwestra  2000 roku, a na ścianie dumnie wisi gustowny kalendarz reklamowy z 1996 ze zdjęciem samochodu ciężarowego. Nostalgiczny styl retro miesza się z tradycyjnym stylem domków myśliwskich, ponieważ na jednej z drewnianych półek stoi niechlujnie wypchana puma. Wystrój wnę trza dopełniają średniej jakości  zdjęcia przepięknych krajobrazów, oraz ilustracje miejscowej fauny i flory. Udaje nam się na chwile zatrzymać Osvaldo przy stole i zamienić z nim dwa zdania. Uwagę przykuwają zdjęcia lamy. Jest to chyba najbardziej charakterystyczne zwierzę kojarzone z fauna andyjska. Trudno w to uwierzy, ale lama jest zwierzęciem z rodziny wielbłądowatych, podobnie jak żyjące w zupełnie odmiennych warunkach klimatycznych dromadery. W samych Andach rozróżnić można kilka podstawowych rodzajów tych parzystokopytnych stworzeń. Pierwszy i najpopularniejszy to llama, hodowana że względu na mięso. Występuje ona również w formie dzikiej. Jest największym przedstawicielem zwierząt wielbłądowatych w Andach. Charakteryzują ją długie nogi i smukła budowa ciała. Drugim gatunkiem jest vicuna, czyli nieco mniejsza od llamy odmiana. Ma nieco krótsze nogi od llamy i delikatniejszą budowę ciała. Właśnie z tej odmiany wyhodowana została alpaka  Alpaki są zwierzętami typowo hodowlanymi i nie można ich spotkać w formie dzikiej. Budowa ciała przypominają hybryde vicuni i owcy. Najłatwiej jest zidentyfikować alpakę po gęstym futrze. Zwierzęta te nie są hodowane dla mięsa, lecz dla wysokogatunkowej wełny. Jest ona cenionym na całym świecie materiałem ze względu na swoje właściwości. Jest bardzo ciepła, lekka a przy tym delikatna i przyjemna w dotyku. Wraz z kaszmirem i merino jest uważana za jedną z najlepszych gatunkowo wełn. Po drodze widzieliśmy całkiem sporą ilość llam i vicuni, lecz z całej grupy jedynie Osvaldo był w stanie za każdym razem odróżnić jedną od drugiej. Lecz z czasem my również zaczęliśmy nabierać w tym wprawy, a Osvaldo był ostateczną wyrocznią w naszych zgadywankach. Swoista ciekawostka dotycząca rodziny wielbłądowatych, jest fakt że w odległym Dubaju w warunkach hodowlanych pokuszono się o wyhodowanie hybrydy lamy i wielbłąda. Wykorzystano do tego samice lamy i samca wielbłąda. Niestety ze względu na fakt, iż pan wielbłąd waży średnio około sześciu razy więcej od pani lamy musiał  obejść się smakiem i rozrodu dokonano poprzez sztuczne zapłodnienie. Poczęte w ten sposób stworzenie zostało nazwane 'cama’.

Ponieważ w miasteczku nie ma niczego postanawiamy posiedzieć trochę dłużej w pomieszczeniu socjalnym. A nawet gdyby, było lepiej za bardzo się nie oddalać od schroniska, ponieważ w nocy schodzące z gór pumy przychodzą czasami zwabione serwowanym im przez ludzi wystawnym kateringiem śmietnikowym. Lepiej w tym czasie nie proponować swojej osoby w charakterze drugiego dania tym zgrabnym kotom. Za bandycką cenę kupuje dwie butelki piwa a Sharon butelkę wina. Na siedem osób nie ma tego zbyt wiele, ale musi starczyć do umilenia wieczoru. Wraz z Claudio próbujemy uczyć Sharon podstawowych zwrotów w języku hiszpańskim. Zauważyliśmy, że czuje się ona w grupie nieco wyalienowana, ponieważ oficjalnym językiem wyprawy jest właśnie hiszpański. Co jakiś czas do lekcji wtrąca się Igone, która w rzeczywistości jest jedyna osobą w towarzystwie, dla której hiszpański jest językiem ojczystym. Mimo, że porozumiewa się biegle językiem Basków to właśnie kastylijski jest jej pierwszym językiem. Jej interwencja następuje każdorazowo kiedy opowiadamy coś Sharon w argentyńskiej odmianie kastylijskiego. W rzeczywistości ani Claudio ani ja nie porozumiewamy się biegle hiszpańskim, ale zdążyliśmy wyłapać kilka interesujących różnic między czystą odmianą kastylijskiego używaną w Hiszpanii a tą używaną w Argentynie. Oprócz różnic w wymowie niektórych zgłosek, i licznych zapożyczeń z języka włoskiego największą ingerencją w struktury gramatyczne jest forma zwracania się do drugiej osoby. Klasyczne kastylijskie ‘tu’ nie wiedzieć do końca czemu zostało w Argentynie zastąpione ‘vos’. Pewnie językoznawcy znaleźliby logiczne wytłumaczenie, ale dla nas to po prostu dobra zabawa. Zwłaszcza patrząc jak raz po raz rozdrażniona Igone interweniuje w obronie swojego języka. W końcu udajemy się do pokoju. Jest tak zimno że prysznic przez większość z nas zostaje uznana za fakultatywny zbytek. Niemniej po minimalistycznej toalecie wszyscy są gotowi do snu. Przechodzimy na angielski co bardzo cieszy Sharon. Ma okazje wreszcie normalnie porozmawiać. Sharon wraz z Roberta przyjechały z Londynu. Zaczęły swoją podróż od Limy i poruszały się z północy na południe a nie jak reszta grupy w przeciwnym kierunku. Traf chciał, że wszyscy spotkaliśmy się akurat w tym miejscu. Obydwie mieszkają w tej samej kamienicy w Londynie. Na co dzień pracują jako nauczycielki, jednak ich prawdziwą pasja jest teatr. Sharon jest aktorką w malutkiej grupie teatralnej, której Roberta organizuje występy. W pewnym momencie rozmowy wszyscy zaczynają się pytać nawzajem o wiek. Kiedy Marleen mówi że skończyła juz czterdzieści lat wszyscy z niedowierzaniem mówią ‘Nie, to niemożliwe!’. Marleen tylko skromnie się uśmiecha i jest zadowolona z faktu że nikt nie podejrzewał jej o jej wiek. Kiedy z kolei pytanie zostaje skierowane do Roberty, która zdradza że ma dopiero dwadzieścia dwa lata i wszyscy znów powtarzają ‘Nie, to niemożliwe!’ nie wydaje się być z tego faktu tak samo zadowolona jak Marleen kilka minut wcześniej. Na szczęście temat wieku kończy się równie szybko jak się zaczął co pozwala uniknąć dalszych niezręcznych i żenujących sytuacji. Po jakimś czasie rozmowa powoli wygasa niczym płonące w nocy ognisko na biwaku i wszyscy idą spać. Jutro czeka nas długi dzień.

Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa


Laguna Colorada
Wskazówka wysokościomierza już dawno oparła się o swój limit, cztery tysiące metrów i od dłuższego czasu próbuje bez większych sukcesów przebić się dalej. ‘Fabrizio’ z gracją tańczy na wybojach kierowany przez wprawne ręce Osvaldo. Po zjedzeniu śniadania wybraliśmy się w stronę naszego następnego celu, rezerwatu przyrody andyjskiej - Reserva Nacional de Fauna Andina Eduardo Avaroa. O ile poprzedniego dnia niebo było dość zachmurzone, o tyle dzisiejszy dzień stawiać można za wzór słonecznego. Ze względu na wciąż wzrastająca wysokość część z nas zrobiła się senna. Ivone oraz Marleen zaczęły się źle czuć, zdradzając symptomy choroby wysokościowej. Osvaldo śmieje się, że zazwyczaj na chorobę wysokościowa zapadają Azjaci  którzy nie są zbyt odporni. Nie wiedzieć czemu akurat tak ożywił go ten konkretny temat, ale teraz używając dość plastycznych opisów opowiada radośnie, że już niejeden Japończyk zarzygał mu samochód. Na nim, jako na człowieku z gór, wysokości w okolicach pięciu tysięcy metrów nie robią żadnego wrażenia. Nie żuje liści koki. Jego zdaniem ich żucie to raczej kwestia tradycji i nałogu wśród miejscowej ludności, zwłaszcza tej starszej. Claudio ratuje sytuacje wyjmując swój termos, z którym się nie rozstaje od początku wyprawy. Rano zalał wrzącą wodą sporą ilość liści koki i dodał trochę herbaty dla smaku. Teraz termos krąży po samochodzie. Wywar nie należy do najsmaczniejszych, ale nie jest tez nieprzyjemny i spokojnie da się pic.
Laguna Verde
Nie wiem czy to efekt placebo, ale za jakiś czas wszyscy czują się trochę lepiej i robią się mniej senni. Znów ożywają rozmowy i czas w drodze płynie szybciej. Przejeżdżamy przez dość trudno dostępne miejsca. Jedziemy przy wysokich urwiskach, przejeżdżamy rzeki, bagna, kamienie. ‘Fabrizio’ solidnie dostaje w kość od warunków terenowych, ale w końcu właśnie do takich warunków został stworzony. Na horyzoncie pojawia się samochód, wokół którego stoi grupa ludzi. Zbliżając się do nich widzimy że to miejscowa rodzina. Ich samochód zakopał się paskudnie w błocie. Tylne kola są widocznie jedynie w połowie. Osvaldo zamienia z nimi kilka słów. Wszyscy wysiadamy żeby pomóc. Podczas gdy Osvaldo saperką próbuje odkopać kola, my z Claudio zbieramy kamienie i gałęzie, aby maksymalnie utwardzić podłoże.
Laguna Hedionda
Po kilkunastu minutach koła są odkopane, a bezpośrednio pod kołami leży spora ilość ubitych kamieni przykrytych warstwą gałęzi. Wraz z miejscowymi mężczyznami łączymy siły w próbie wypchnięcia ich samochodu z pułapki błotnej. Dwójka z nich wchodzi na samochód delikatnie podskakując aby zwiększyć nacisk kół na podłoże. Dzięki wspólnym wysiłkom samochód w końcu wyjeżdża z błota. Jeszcze tylko męski uścisk reki od głowy rodziny, która jest nam wdzięczna za pomoc i ruszamy dalej w drogę. Wszyscy wracają do rozmów, które milkną dopiero kiedy stajemy rozprostować nogi w miejscu z fantastycznym widokiem. Pod nami rozpościera się wspaniałe jezioro górskie Laguna Verde. Swój zielony kolor wody zawdzięcza wysokiej zawartości osadu miedzi. Niedaleko znajduje się Laguna Blanca, której woda ma kolor biały a jeszcze dalej Laguna Colorada, która ma kolor krwistej czerwieni ze względu na żyjące w niej algi zabarwiające  wodę.
Laguna Hedionda
Te prawdziwe cuda natury znajdują się na wysokości około czterech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Już samo usytuowanie lagun wśród wysokich gór sprawia, że są one spektakularnym zjawiskiem. Ale różnorodność i intensywność koloru wody w poszczególnych zbiornikach zapiera dech w piersiach. Nie rozkoszujemy się widokiem zbyt długo. Pomimo słonecznej pogody jest dość zimno, a lodowaty wiatr dodatkowo obniża temperaturę. Po krótkiej sesji fotograficznej wszyscy ochoczo wskakują do ‘Fabrizio’ i jedziemy dalej. Przejeżdżamy w bezpośredniej bliskości Laguna Colorada aby dotrzeć na obiad do schroniska, w którym spędzimy dzisiejszą noc. Jest to kamienny parterowy budynek w kształcie podkowy z wejściem po środku. Ciężko sobie wyobrazić większe odludzie, a otaczające schronisko pasmo wysokich gór tylko wzmaga poczucie izolacji. Na przeciwko schroniska stoi o wiele mniejszy budynek z wielkim napisem ‘coca cola’ na czerwonym tle. Jednak tu tez dotarło…

Termalne kąpiele i zamiecie śnieżne


No comment
Pogoda cały czas dopisywała, słońce świeciło coraz mocniej. Wraz z Claudio zostaliśmy przez nie do tego stopnia uwiedzeni, że zdecydowaliśmy się założyć krótkie spodenki. Nic nie zapowiadało żeby aura miała się w jakikolwiek sposób zmienić, ponieważ na niebie nie było ani jednej chmury. Po zjedzeniu obiadu poszliśmy na spacer. W zasadzie to szliśmy pieszo po trasie podziwiając widoki a Osvaldo miał nas zabrać po drodze. Przejazd mija dość szybko. Zatrzymujemy się kilka razy aby obejrzeć tak wspaniale fenomeny jak wulkany błotne i gejzery. Buchająca ze skał złowieszczo para każe zachować ostrożność. Jeżeli podejdzie się zbyt blisko może się skończyć poważnym poparzeniem. Według Osvaldo znajdujemy się w środku krateru wygasłego wulkanu. Z biegiem czasu coraz ciężej nie zauważyć, że relacje pomiędzy Marleen a Claudio zaczynają się zacieśniać. W samochodzie zawsze siedzą kolo siebie, a na przystankach często rozmawiają tylko we dwójkę Nieraz podczas naszej wspólnej podróży prowadziliśmy z Claudio rozmowy na ulubiony temat ludzi w drodze, czyli filozoficzne rozważania o tym dokąd zmierzamy w życiu i czego od niego oczekujemy. Siedem miesięcy temu rzucił pracę w firmie informatycznej w Mediolanie, ponieważ stwierdził, że nie daje mu ona satysfakcji i radości podobnie jak jego tryb życia. Część swojego życia poświęcił wojsku, gdzie był jednym z asów drużyny kajakarzy. Nic więc dziwnego, że los powiódł go na jeden z najsłynniejszych wyścigów kajakowych na świecie odbywający się na Hawajach.
Gejzery w kraterze wulkanu
Aby pozostać w tematyce wyspiarskiej jego następnym przystankiem były Karaiby, gdzie większość czasu spędził na Kubie. Tam zafascynował się opowieściami miejscowych na temat jednego z bohaterów rewolucji Ernesto Guevary. Dlatego też jednym z głównych celów jego podróży po Boliwii było podążanie śladami ‘Che’, czyli tzw. ‘Rutadel Che’ oraz odwiedzenia miejsca jego śmierci. Stamtąd wybrał się do Buenos Aires gdzie spędził kilka tygodni. W końcu zdecydował się udać do Ushuai. Myślał nawet pewien czas o podjęciu pracy w miejscowym porcie, ponieważ wydala mu się dobrze płatna. Jednak jego ostatecznym celem podróży była Kanada, gdzie zamierzał dotrzeć do końca roku. Tak więc rozpoczął swoją podróż na północ, która ma skończyć się w Kanadzie. A może ma się nigdy nie skończyć? 
Źródła termalne
Dotarliśmy prawdopodobnie do najprzyjemniejszej części naszej małej wyprawy. Kąpiel w źródłach termalnych z wodą o temperaturze trzydziestu ośmiu stopni zapowiadała się naprawdę zachęcająco. Kiedy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że znów tracimy powietrze w jednym z kół. Osvaldo zajął się oponą podczas gdy my staraliśmy się jak najszybciej rozebrać żeby zanurzyć się w gorącej wodzie. Przy niskiej temperaturze i sporym wietrze zanurzenie w gorącej wodzie sprawiało wyjątkową przyjemność. Siedzimy w cieple i podziwiamy otaczającą nas andyjska przyrodę. Sielankową atmosferę zakłóca jedynie Osvaldo, który w celu sprawdzenia skąd w dokładnie ucieka powietrze, pakuje brudną oponę do wody, w której zażywamy kąpieli.

Wulkany błotne - krater wulkanu
Ponieważ woda wzmaga apetyt, z myślą o kolacji porzucamy pomysł nocowania w źródle  termalnym i wyruszamy w drogę powrotną. Podróż przebiega gładko, ale Osvaldo zaczyna wyglądać na zaniepokojonego. Pokazuje ciemniejsze niebo na horyzoncie. Pogoda się zmienia. Jego zdaniem zaraz zacznie padać śnieg. Wszyscy są w dobrych humorach po wygrzewaniu się w wodzie termalnej, dlatego myślimy o tym raczej w charakterze ciekawostki. Kiedy zaczyna sypać pierwszy śnieg wychodzimy nawet na chwile żeby zrobić  zdjęcia. Po jakimś czasie rozmowy w samochodzie zaczynają  milknąć. Śniegu pada coraz więcej a wiatr staje się coraz mocniejszy. Widoczność spada do kilku metrów. Temperatura  w samochodzie zaczyna się drastycznie obniżać. Zaczynamy żałować że jesteśmy w krótkich spodenkach. Na pytanie o ogrzewanie Osvaldo kręci przecząco głową.
Para z gejzerów w kraterze wulkanu
Ogrzewanie nie działa. Po jakimś czasie widoczność  spada prawie do zera i nie widać nawet tego co jest bezpośrednio przed samochodem. W tym terenie nie ma żadnych punktów odniesienia, a nawet jakby były, to nikt by ich nie zauważył. Jesteśmy w samym środku zamieci śnieżnej i zaczynamy powoli zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Siedzimy pod kurtka z goretexu kibicując Osvaldo. Igone sumiennie przeciera szmatką zaparowane okna. Każdy chciałby wrócić teraz do źródeł termalnych, ale tam również ciężko byłoby trafić. Pewną nadzieję  można by  wiązać  z kompasem, jednak wyładowania magnetyczne związane z zamiecią  spowodowały, że kompas oszalał i kreci się w kółko stając się bezużytecznym.  Jesteśmy zdani na intuicję i doświadczenie Osvaldo. Nie wiemy czy jedziemy w dobrym kierunku, wiec poprawiamy morale żartami na temat skutków hipotermii i ponieważ wszyscy są bardzo głodni, kanibalizmu. Kiedy Igone z namaszczeniem przeciera po raz kolejny szybę  szmatka Claudio nie może się powstrzymać z pozornie niewinnym komentarzem dotyczącym roli kobiety w społeczeństwie. Choć nie ma w nim cienia złośliwości, i wszystko zostaje wypowiedziane z przekąsem to Igone się obraża i przestaje przecierać szybę szmatką. Teraz Osvaldo nic nie widzi.
Zamieć w górach - miłe złego początki
Staramy sie wszyscy załagodzić nieudany żart Claudio i przepraszamy zbiorowo Igone. W końcu pokazuje nam, że przebaczanie jest ludzką  rzeczą i znowu zaczyna przecierać szybkę. Nie żeby poprawiało to jakoś szczegół lnie naszą sytuację, ale Osvaldo przynajmniej widzi maskę swojego samochodu. Zastanawiamy się ile będzie trwać śnieżyca. Jeżeli całą noc, to czeka nas nocleg w samochodzie w arktycznych warunkach. Na szczęście. po półtorej godzinie błądzenia na oślep po bezdrożach, zamieć trochę ustaje. Osvaldo mając niezbędne minimum widoczności oznajmia, że chyba mniej więcej wie gdzie się znajdujemy. Kompas nadal jest bezużyteczny, ale w sobie tylko znany sposób Osvaldo odnajduje właściwą drogę  i po kolejnych trzydziestu minutach rozpoznajemy zarys schroniska. Jesteśmy uratowani. Przemarznięci zasiadamy do kolacji i zjadamy wszystko co zostaje wystawione na stół. Mimo, że wewnątrz schroniska jest niewiele cieplej niż na zewnątrz to jednak jesteśmy szczęśliwi, że nie musimy spać w samochodzie. Kiedy w łączniku, w którym jemy kolację pojawia się Osvaldo pochwałom nie ma końca. Jego twarz pokrywa sie rumieńcami i przez skromność  minimalizuje swoje zasługi w szczęśliwym powrocie do schroniska.
Schronisko w rezerwacie
Musimy go niemaże zmusić żeby posiedział z nami pięć minut. Potem ucieka do kuchni, gdzie są również  pozostali kierowcy i obsługa schroniska. Zanim znika na dobre przynosi nam jeszcze termos. Agregat spalinowy działa do 22.00, potem zapada ciemność  i musimy polegać  na latarkach. O jakimkolwiek ogrzewaniu nie ma oczywiście mowy. Projektant wnętrz w schronisku pomyślał również o komforcie i ramy łóżek zostały zbudowane z kamienia. Dzięki temu zabiegowi zimno rozkłada się  równomiernie ze wszystkich stron, również od strony materaca. Większość  idzie spać. Przy stole zostajemy z Marleen, Ivone i Claudio. Rozgrzewamy się  przy mate z dodatkiem liści koki. Popijamy zgodnie z rytuałem używając pięknego naczynka, które Claudio dostał  w prezencie od prawdziwego gaucho. Jest strasznie zimno więc  idziemy z termosem po dolewkę wody. Kierowcy siedzą w oddzielnym pokoju przy piecyku opalanym drewnem, a z głośników radyjka na baterie roznoszą się dźwięki w rytmie chicha, z płyt,  które Osvaldo dostał od nas w prezencie.
Kamienne łóżka w schronisku - apogeum komfortu
Wychodzimy na zewnątrz na papierosa. Przy samochodzie stoi Osvaldo i coś sprawdza. Jest tak zimno ze ciężko się nie trząść. Zdaniem Osvaldo w nocy temperatura może spaść nawet do minus dwudziestu stopni. Jedno spojrzenie w górę rekompensuje ten drobny dyskomfort. Na czarnym jak smoła niebie widać jak na dłoni tysiące gwiazd poukładanych w misterne konstelacje. Niebo wygląda oszałamiająco. To zupełnie inna perspektywa od tej którą  można oglądać na półkuli północnej. Czyste powietrze, całkowita ciemność oraz wysokość  na jakiej się znajdujemy sprawia, że gwiazdy wydają  się  być dosłownie na wyciągnięcie ręki. O prysznicu nie ma mowy. Trzeba oszczędzać wodę. Zresztą w tej temperaturze trzeba być masochistą żeby brać lodowaty prysznic. Za higienę  musza wystarczyć  nawilżone chusteczki, używane do pielęgnacji niemowlaków przy przewijaniu. Samo skorzystanie z latryny bez latarki oznacza nabicie sobie kilku siniaków i w najlepszym wypadku lekkie zroszenie spodni. Po wieczornej toalecie układamy się do snu. Jest tak zimno, że postanawiam spać w ubraniu, nie zdejmując czapki i szalika. Mija trochę czasu zanim zaczynam odczuwać komfort  termiczny, ale zmęczenie wygrywa i kilka minut później zasypiam.

Pustynia Salvador Dali


Flamingi - Laguna Colorada
Cienki strumień promieni wschodzącego słońca radośnie wciska się w wąskie szpary zabezpieczonych drewnianymi panelami okien. Wstaje nowy, ostatni dzień naszej wyprawy. Wreszcie na śniadanie dostajemy obiecane już od dawna naleśniki. Rozpoczynamy dzień od relaksującego spaceru nad Laguna Colorada. Mikrobiologiczna flora zabarwiła ten górski zbiornik wodny kolorem krwistej czerwieni, dodatkowo akcentując jego piękno. Czerwień  pięknie kontrastuje z zielenią mchu porastającego wybrzeże, bielą ośnieżonych wzgórz oraz żywym, różowym kolorem mieszkańców jeziora. Laguna Colorada stanowi bowiem miejsce zamieszkania setek, jeżeli nie tysięcy flamingów. Chodzą one dostojnie niedaleko brzegów laguny i ochoczo pozują do zdjęć. Po wczorajszej zamieci nie widać już  śladu.
Flamingi - Laguna Colorada
Na niebie nie ma ani jednej chmurki a słońce dogadza nam wybornie. Jego przedpołudniowe promienie, odbijając się od tafli wody, pomnażają  ilość odcieni czerwieni czyniąc Laguna Colorada jeszcze piękniejszym miejscem. Tym razem jednak ubieramy się nieco cieplej i krótkie spodenki zostają w plecaku. Kiedy wracamy do samochodu przy próbie podbiegnięcia pod górę przypomina o sobie rozrzedzone powietrze, które temperuje sprinterskie zapędy. O ile do wysokości zdążyliśmy się już przyzwyczaić, o tyle przy każdej próbie zmiany tempa ruchu i wysiłku odczuwamy jeszcze problemy związane z brakiem tchu. Osvaldo zabiera nas nad kolejne jezioro, które miejscowi nazywają ‘laguna onda’. Nie wiedzieć czemu nazwa nas intryguje. Dotychczasowo odwiedzane przez nas laguny nazwane były od koloru wody. Czy nazwa ‘onda’ pochodzi od hiszpańskiego słowa określającego falę?
Flamingi - Laguna Colorada
A może ‘onda’ w języku quechua ma jakieś  inne, mistyczne znaczenie. Osvaldo rozwiewa szybko wszystkie nasze domysły. Legenda głosi, ze miejscowi nadali jej taką nazwę , ponieważ  kiedyś  wpadł do niej samochód marki honda. Kiedy zmierzamy do następnego zbiornika, który nazywany jest Laguna Hedionda, zgadujemy, że nazwa pochodzi od tego ze wpadły do niego dwa samochody marki honda? Nie, odpowiada Osvaldo. Nazwali go Hedionda bo śmierdzi. W samochodzie zapanowała konsternacja. Nikt nie wie co powiedzieć. Po wyjściu z samochodu okazało się, że rzeczywiście, bogactwo siarki i innych minerałów wytwarza lekki smrodek.
Arbol de Piedra - Pustynia Salvador Dali
Ostatnią atrakcją jaką zobaczymy przed obraniem drogi powrotnej do Uyuni jest Pustynia Salvador Dali. Dojeżdżając na miejsce można zrozumieć dlaczego ktoś zdecydował się nadać jej akurat taką nazwę. Po kolejnych erupcjach pobliskiego wulkanu krajobraz pustyni przypomina wyglądem surrealistyczne wizje z obrazów katalońskiego wizjonera. Pod nogami mamy bardzo drobny pyl wulkaniczny, a w około wiele ciekawych tworów skalnych. Momentami można poczuć się jak Neil Armstrong i Buzz Aldrin stąpający swoimi małymi krokami po powierzchni Księżyca  Najsłynniejsza skałą w okolicy jest Arbol de Piedra. Jest to prawdopodobnie również  najczęściej fotografowany obiekt w całym rezerwacie.
Arbol de Piedra - Pustynia Salvador Dali
Jednym przypomina drzewo, innym przerośniętego grzyba. W każdym razie surowa, surrealistyczna sceneria wokół  Arbol de Piedra wygląda jak żywcem wyjęta z wizji po spożyciu grzybów halucynogennych. Wydaje sie być wręcz idealna do kręcenia niskobudżetowych filmów próbujących naśladować  takie przeboje jak Gwiezdne Wojny czy Star Trek.

Droga powrotna


Grupa w pełnym składzie - Uyuni
Jak w każdej podróży, i w tej musiał w końcu nastać moment pożegnania. Wracamy do Uyuni, gdzie grupa znów się podzieli. Igone i Ivone jada do Potosi wieczornym autobusem, ja wraz z Robertą i Sharon wracam dziś wieczorem do Argentyny a Claudio i Marleen dołącza do grupy z Potosi porannym pociągiem. Zjadamy pożegnalna pizzę i rozjeżdżamy sie każdy w swoja stronę. Kiedy przychodzimy na stacji stoi juz nasz środek transportu. To imponujące  monstrum wygląda jak autobus na sterydach, z prześwitem około metra dwudziestu, gigantycznymi oponami przystosowanymi do ciężkiego terenu, zmodyfikowanym zawieszeniem i wzmocnioną klatką bezpieczeństwa konstrukcją. Na przedzie zwracają uwagę olbrzymie halogenowe szperacze, które mają rozświetlać przed nami mrok. Podróż będzie trwała całą noc. W tym czasie autobus nie przejedzie ani kilometra po asfaltowych drogach. Bedzie jechał po bezdrożach, po błocie, bagnach i kamieniach. Bedzie przejeżdżał przez rzeki i niebezpiecznie blisko krawędzi wysokich urwisk. Kiedy wsiadamy widzimy kierowcę, ubranego w wojskowy mundur w barwach maskujących. Jego widok ani trochę nie działa uspokajająco a jego lekko senne spojrzenie wzbudza wręcz delikatne obawy. W szoferce leżą dwie duże torby liści koki,  które mają odpędzać od niego sen. Oby zadziałały. Sharon z Robertą zapakowały się już do środka, lecz ja wolałem zostać do momentu, w którym zostanie zamknięty luk bagażowy, żeby się upewnić,  że bagaż pojedzie z nami.
Przy autobusie poznaję  Sabine i Bruno ze Szwajcarii. Sabine, co już specjalnie nie dziwi pracuje jako nauczycielka z kolei Bruno robi coś związanego z inżynierią, ale nie do końca zrozumiałem co. Kiedy luk bagażowy zostaje w końcu zamknięty, dołączamy we trójkę do pozostałej dwójki. Autobus raczej nie należy do komfortowych. Siedzenia wyraźnie zaprojektowane są pod wzrost boliwijczyków, a wystające rury wzmacniające konstrukcje nie polepszają sytuacji. Na szczęście zajętych jest jedynie połowa miejsc, więc możemy się rozłożyć i próbować spać. Próbować, ponieważ bileter postanowił uraczyć nas miernym filmem akcji, ustawiając głośność niemal na pełny regulator. Po ekranie biega uzbrojony po zęby rozjuszony główny bohater, krzycząc przy tym jak pacjent zbiegły z zamkniętego oddziału psychiatrycznego. Kiedy powoli przyzwyczajam się do wycia i wystrzałów Sabine odwraca się odczuwając nagły przypływ chęci konwersacji. Ponieważ Bruno pochłonięty jest śledzeniem prostej jak kij od szczotki fabuły filmu najwyraźniej jej się nudzi. Zmuszony jestem słuchać historii z życia klasy, którą  uczy w szkole i o problemach wychowawczych poszczególnych uczniów. Kiedy w końcu i Sabine dopada senność mogę w końcu sam spróbować zasnąć. Z głośników wciąż dobiega nieprzerwana kawalkada jęków, stękania i okrzyków bohaterów filmu. Kiedy nie patrzę w ekran i zamykam oczy nie mogę oprzeć się wrażeniu że wnioskując jedynie na podstawie ścieżki dźwiękowej wyświetlany film brzmi nie jak kino akcji tylko innego rodzaju kino dla dorosłych.

Do Villazon dojeżdżamy jeszcze przed świtem. To jest ta dobra wiadomość, bo biorąc pod uwagę trasę i jej złą sławę można było mieć wątpliwości czy dojedziemy. Zła wiadomość jest taka, ze przejście graniczne otwierają za dwie godziny. Dwie długie godziny które będziemy musieli spędzić w Villazon. Nie jest to przyjemna perspektywa. Jako jedyni turyści zwracamy na siebie uwagę i wzbudzamy zainteresowanie wszystkich miejscowych rzezimieszków, którzy lustrują nas od stop do głów czekając na dobrą okazję żeby nas okraść. Kilka razy podchodzą spytać która godzina, żeby obejrzeć sobie jakie mamy zegarki lub telefony, ale nikt nie jest na tyle głupi żeby im odpowiedzieć. Trzymamy się razem w oświetlonym miejscu przy dworcu autobusowym gdzie podróżni czekają na odjazd swoich autobusów. Czujemy sie względnie bezpieczni do momentu, w którym w pobliskich spelunach kończą się  imprezy. Ulice zalewają pijani i agresywni mężczyźni w towarzystwie kobiet lżejszych od powietrza obyczajów. Z Bruno postanawiamy poszukać jakiegoś miejsca gdzie można by usiąść i przeczekać do otwarcia granicy. Atmosfera na ulicy robi się coraz gęstsza. W ciemnym zaułku jakiś mężczyzna popchnął dziewczynę. Żywo gestykulują i obrzucają się wyzwiskami. Bruno na widok sceny zatrzymuje się i patrzy na mnie pytająco. Wiem co chodzi mu po głowie, ale odpowiadam krecąc przecząco głową. Doświadczenie uczy, że lepiej nie interweniować w takich przypadkach tylko trzymać się z daleka, zwłaszcza w miejscu gdzie nawet policji nie można ufać. Zazwyczaj wynik jest taki,  że to właśnie rozjemca znajduje się w najgorszej sytuacji. Mimo, że jego intencje są dobre to agresja obu stron konfliktu kumuluje sie na nim. Z jednej z kamienic dobiega muzyka, więc przyjmujemy optymistyczną wersję że jest to kawiarnia, chociaż chyba sami w to nie wierzymy. Szklane drzwi przesłonięte są kotarą, dlatego nie jesteśmy w stanie do końca stwierdzić co się dzieje w środku. Postanawiamy spróbować szczęścia i pukamy. Po chwili widać ruch kotary i drzwi otwiera nam mężczyzna w czymś co przypomina mundur ochroniarski. Jest kompletnie pijany. Pyta czego chcemy. Wyjaśniamy, że szukamy miejsca żeby usiąść. W odpowiedzi słyszymy, że to impreza prywatna, ale że jak chcemy to możemy wejść. Nawet nie zdążyliśmy zauważyć kiedy nagle z jednego ochroniarza zrobiło się sześciu. Wszyscy byli pijani. Stali i przyglądali się nam. W końcu jeden z nich zapraszającym gestem pokazał na drzwi. Znaleźliśmy się w delikatnej sytuacji. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru wchodzić razem z nimi, ale też nie chcieliśmy ich obrazić nasza odmowa. Zaczęli wypytywać kim jesteśmy. Początkowo przyjacielska rozmowa stawała się coraz bardziej nachalna. W ich nastawieniu nie można było wyczuć agresji, raczej zaciekawienie ale sytuacja mogła się w każdej chwili zmienić dlatego zaczęliśmy z uśmiechami na twarzy wycofywać się na ulicę. Ochroniarze trochę postali i popatrzyli na nas, po czym wrócili do środka. Poczuliśmy ulgę, ale tylko dlatego, że nie wpakowaliśmy się z deszczu pod rynnę. Postanawiamy wrócić na dworzec i tam przeczekać do otwarcia granicy. W międzyczasie Sabine idąc do toalety odkryła mały barek gdzie można było napić się gorącej herbaty. Z chęcią skorzystaliśmy z jego usług. Po odczekaniu godziny zaczęliśmy się zbierać. Kiedy właściciel baru usłyszał gdzie sie wybieramy uświadomił nam, że granicę otwierają owszem o siódmej, ale nie był pewien czy czasu boliwijskiego czy argentyńskiego. Mimo wszystko postanowiliśmy zaryzykować i wyruszyć w drogę. Perspektywa oczekiwania pod przejściem granicznym, którego pilnowała straż graniczna, wydawała się kusząca. Mimo, że od celu dzieliło nas kilka kilometrów postanowiliśmy iść pieszo odmawiając po drodze kilku samochodom których kierowcy podawali sie za taksówkarzy.
Po przekroczeniu granicy w La Quiaca pożegnałem się ze swoim towarzystwem. Roberta i Sharon wraz z Sabine i Bruno wybierali sie do Salty. Ja wracałem do Buenos Aires. Po całej nocy spędzonej w niewygodnym autokarze, perspektywa kolejnej, tym razem czterdziestogodzinnej podróży nie wydawała się nadmiernie kusząca. Pierwszy dzień podróży minął na ciągłych kontrolach narkotykowych. Zatrzymywano nas w sumie sześć razy. Za każdym razem musieliśmy wysiąść ze swoim bagażem, podczas gdy autobus był dokładnie sprawdzany przez oficerów policji antynarkotykowej z psami. Drugi dzień podróży umilała mi konwersacja z panią Marią z Peru, której pasją były ziemniaki. Opowiedziała mi, że w Peru rozróżniają około czterdziestu odmian ziemniaków. Potem bardzo dokładnie opisała mi cechy fizyczne i smakowe każdej z nich, sposób uprawy i nawożenia. Podała również przepisy na dania, które można sporządzić przy ich użyciu. Mieliśmy przecież dużo czasu...

Na tle błękitnego bezchmurnego nieba nad Casa Rosada na łagodnym wietrze dostojnie kołysała się flaga albiceleste. Pod nią na maszcie nie było mniejszej flagi, co oznaczało, że urzędująca głowa państwa znajduje się akurat poza pałacem prezydenckim. Na Plaza de Mayo mała grupka ludzi gromadziła się na skromnym pokojowym wiecu.  Nieopodal grupa roześmianych japońskich modelek ubranych w kolorowe kimona pozowała do fotografii reklamowych nowego modelu telefonu komórkowego. Jeszcze dalej młoda przewodniczka tłumaczyła grupce amerykańskich turystów kompozycje różowej farby użytej do pomalowania Casa Rosada, a na ich twarzach widać było zdegustowanie kiedy usłyszeli o domieszce bydlęcej krwi. Na ławeczce siedziała para staruszków obserwujących grupę dzieci bawiących się w berka. Leżąc na trawniku, ogrzewany promieniami popołudniowego słońca, patrzyłem na kołyszącą się flagę i rozmyślałem o podróży,  którą właśnie odbyłem. O tych wszystkich niesamowitych miejscach które odwiedziłem, o wszystkich ludziach których poznałem po drodze. O swoich towarzyszach podróży i o tym czego sie od nich nauczyłem. O przygodach i problemach jakie napotkałem po drodze i o ich rozwiązywaniu. O różnorodnych klimatach w jakich przyszło mi podróżować i o miejscach, w których spałem. Uśmiechnąłem się do siebie wstając powoli z trawnika. I poszedłem dalej.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Drachenwand – Ściana Smoka

Pełen rozmaitych atrakcji dzień w stolicy Austrii zbliżał się niechybnie ku końcowi. Posiliwszy się sznyclem z nieśmiertelną w niektórych kręgach sałatką ziemniaczaną i odmówiwszy sobie dodatkowej porcji kalorii pod postacią tortu Sachera, pełen energii opuściłem Wiedeń udając się wraz z przyjaciółmi do Salzkammergut. Jak się później okazało oszczędzenie sobie tortu Sachera było nienajgorszym pomysłem, ponieważ deficyt kaloryczny nadrobiliśmy przyjmując znaczną ilość pochodzących ze Szkocji wysokokalorycznych destylowanych płynów ze słodu jęczmiennego. Następnego ranka wstaliśmy rano i nieco chwiejnym acz zdecydowanym krokiem podążyliśmy do okna żeby sprawdzić panujące na zewnątrz warunki pogodowe. Po sprawdzeniu prognoz, zdecydowaliśmy że mimo tego, że w nocy spadło trochę deszczu pójdziemy w góry. Cel wycieczki został wybrany już wcześniej, a była nim znajdująca się w Mondsee góra Drachenwand. Nazwę tej liczącej 1060 m n.p.m. góry przetłumaczyć można jako „ściana smoka”.

Dubai Fashion Week

  - Modelki to kościste suki, zajmują mało miejsca – wysyczała przez zaciśnięte w złośliwym uśmiechu zęby Melissa, po czym uznała że możemy przejść do następnego punktu dyskusji. Zrezygnowany kiwnąłem głową i zapisałem jej uwagę w notatniku w nieco zmienionej formie. Siedzieliśmy w ładnie zaprojektowanej, ale pozbawionej światła dziennego salce konferencyjnej, omawiając szczegóły organizacji Dubai Fashion Week, największego wydarzenia w świecie mody w regionie Bliskiego Wchodu i Afryki. Byliśmy współodpowiedzialni za organizację tego wydarzenia drugi rok z rzędu, lecz tym razem sponsorzy okazali się być mniej hojni przez co zostały ustanowione pewne limity na wydatki, z którymi podczas poprzedniego eventu nikt zdawał się nie liczyć. Jak się okazało pierwszymi osobami które miały paść ofiarą skutków okrojonego budżetu miały zostać właśnie modelki, które przylatywały pracować na pokazach mody, będących oczywiście głównym punktem programu tygodnia mody. Zgodnie z decyzją Melissy, zarówno

Krzemowa Dolina

  - Polecę z tobą! Słyszę w odpowiedzi na swoja wymówkę do przedwczesnego zakończenia imprezy o trzeciej nad ranem. Za kilka godzin musze stawić się na lotnisku, żeby odprawić się na samolot zabierający mnie na Maltę. Z czarującym uśmiechem na twarzy swoja chęć dołączenia do wycieczki deklaruje Sean. Średniego wzrostu brunet o Sycylijskich korzeniach jest moim klientem z amerykańskiej agencji eventowej. Znajdujemy się w barze na górnym pokładzie legendarnego statku liniowego Queen Elisabeth 2, który oprócz bycia świadkiem wielu zamorskich podroży możnych tego świata, w 1982 roku miał również swój mały epizod wojenny transportując brytyjskie wojska ekspedycyjne na Falklandy. Po przejściu na emeryturę, Queen Elisabeth 2 udaje się na zasłużony odpoczynek w terminalu wycieczkowym w porcie w Dubaju, gdzie zostaje przekształcony w luksusowy hotel. Impreza, na której jesteśmy to zwieńczenie tygodniowego eventu, rozpoczynającego się od mojego najdłuższego, trwającego niemal czterdzieści godz