Przejdź do głównej zawartości

Tucumán


Expedición Americana IV

Prolog

Ruiny miasta Quilmes
Wysłużony autobus wtaczał się z niemałym wysiłkiem pod zdecydowanie zbyt stromy na jego masę podjazd. Zaparowane szyby maskowały nieco krajobraz na zewnątrz, a silnik krztusił się i rzęził na wysokich obrotach. W końcu kierowca dał za wygraną i poprosił pasażerów o opuszczenie pojazdu i pokonanie odcinka pieszo. Odciążony pojazd miał większe szanse na sukces w starciu ze stromą jezdnią. Przepuściłem przepychającego się grubego mężczyznę w czapce z daszkiem, a następnie sam zostałem wpuszczony na korytarz przez młodą umundurowaną policjantkę o ciemnej karnacji. Po wyjściu z autobusu i kilkusekundowej gimnastyce spędziłem chwilę kontemplując otaczający mnie krajobraz. Nawet nie zauważyłem kiedy wjechaliśmy w paszczę gęstego, demonicznie wyglądającego lasu tropikalnego. Przerażająco zielony, odpychający monolit. Patrząc nie sposób było rozróżnić gdzie kończy się jedno a zaczyna następne drzewo. Dosłownie każda wolna przestrzeń była wypełniona pnączem, lianami, mchem czy innego rodzaju agresywną roślinnością. Podziwiając krajobraz wraz z pozostałymi pasażerami przeszedłem krótki, ale stromy odcinek drogi i wsiadłem z powrotem do autobusu, który odciążony zdołał się w międzyczasie wtoczyć pod górę. Przez jakiś czas wszyscy w milczeniu patrzyli w okna na osaczającą nas ze wszystkich stron dżunglę.  Nagle stało się coś niewytłumaczalnego. Niespodziewanie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki krajobraz zmienił się diametralnie. Z posępnego widoku porośniętych gęstym lasem tropikalnym stoków, przemienił się w piękny, kolorowy, zapierający dech w piersiach górski krajobraz. W oddali widać było urocze małe jeziorko przy którym leniwie pasło się stadko dzikich koni. Ta radykalna odmiana jaka dokonała się w tak krótkim czasie na oczach pasażerów daje namiastkę tego jak zróżnicowanym pod względem krajobrazowym krajem jest Argentyna, a na drodze łączącej San Miguel z Tafí del Valle widać to szczególnie wyraźnie.

Argentina libre!

Iglesia San Francisco - San Miguel de Tucuman
W ostatniej chwili zmieniam plan podróży z Salty na Tucumán. Udaję się na dworzec autobusowy Puerto Iguazú aby zakomunikować swoją decyzję kasjerce z jednej z agencji turystycznych, z którą rozmawiałem dzień wcześniej na temat dostępnych połączeń. Z powodu nasilającego się bólu pleców ulegam pokusie podróży klasą cama ejecutivo. Udaje mi się zarezerwować ostatni z zachwalanych przez młodą kasjerkę foteli. W autobusach w Ameryce Południowej jest to odpowiednik lotniczej klasy business. Mam lekkie wyrzuty sumienia za złamanie zasady podróży po najniższych możliwych kosztach. Ale odrobina wygody nie zaszkodzi, więc ze względów zdrowotnych daję sobie dyspensę. Przy autobusie stoją dwie Niemki o zróżnicowanym wzroście. Wysoka przyleciała z Berlina, niska zresztą też ale mieszka w Lipsku. Ich głównym celem podróży jest Salta gdzie zamierzają spędzić cztery dni. Słysząc pytanie o mój plan podróży jestem lekko zmieszany, ponieważ sam dobrze nie wiem gdzie chcę jechać. Oczywiście dziewczyny wykrzywiają twarze w demonstracyjnym akcie dezaprobaty. Rzeczywiście Niemcom trudno jest sobie wyobrazić jakiekolwiek przedsięwzięcie, począwszy od weekendowego wypadu na piknik za miasto, bez poprzedzającej go fazy skrupulatnego planowania. Na chwilę przerywamy dyskusję, ponieważ uwagę wszystkich przykuwa grupa mężczyzn w mundurach. Wszyscy bez wyjątku mają zdecydowanie indiańskie rysy twarzy oraz spojrzenie twardziela. Na plecach niosą toboły o tak olbrzymich rozmiarach że zaczynam się zastanawiać czy w luku autobusu starczy miejsca na pozostałe bagaże. Oprócz tobołów każdy z nich ma sporych rozmiarów plecak ze stelażem. Ponieważ jednym z przystanków na trasie jest Resistencia, intuicja podpowiada że są oni członkami formacji rangersów z parku Gran Chaco. 
Casa de Gobierno - San Miguel de Tucuman
Kiedy wszyscy zapakowali się już do autobusu kierowca woła pasażerów do środka. Rozsiadam się na szerokim rozkładanym fotelu, którym przyjdzie mi się rozkoszować przez następne dwadzieścia dwie godziny. Noc jest bardzo ciemna, dlatego po jakimś czasie odpuszczam sobie śledzenie krajobrazu przez okno. Szybko okazuje się że fotel wart był swojej ceny. Wytchnienie od bólu pleców sprawia, że bardzo szybko zasypiam.
Tucumán to nazwa skrócona miasta, będącego stolicą prowincji o tej samej nazwie. Tak naprawdę nazywa się San Miguel de Tucumán. Odgrywa niebagatelną rolę w historii Argentyny, ponieważ to właśnie w Tucumán w 1816 roku zebrał się kongres, który wykorzystując osłabienie potęgi Hiszpanii po okresie wojen napoleońskich ogłosił deklarację niepodległości. Od tamtej pory Tucumán stał się miejscem odwiedzanym przez szkolne wycieczki i przez spragnionych swojej dawki historii patriotów. Tucumán uznawane jest również za najsłodsze miasto w Argentynie ponieważ słynie ze swoich plantacji trzciny cukrowej. 
Mali strażnicy Casa de la Independencia - San Miguel de Tucuman
Trafiam do miasta będącego symbolem niezależności i potęgi Argentyny w najodpowiedniejszym momencie. Akurat obchodzona jest okrągła trzydziesta rocznica wojny o Falklandy. Oprócz tradycyjnego zwyczaju obrzucania kamieniami ambasady brytyjskiej w Buenos Aires, w większych miastach, a już zwłaszcza w takim symbolicznym miejscu jak Tucumán organizowane są liczne wiece i manifestacje. W Argentynie nikt nie używa i nikt nie odważy się użyć nazwy Falklandy. Sporne wyspy istnieją w masowej wyobraźni pod nazwą Islas Malvinas. Całe zamieszanie związane z konfliktem o Malvinas zostało zapoczątkowane mało fortunnym pomysłem odwrócenia uwagi obywateli od problemów ekonomicznych i społecznych za rządów junty generałów. O ile cała kampania pod względem militarnym zakończyła się katastrofą, ponieważ brytyjski korpus ekspedycyjny po błyskawicznej reakcji premier Margaret Thatcher szybko uporał się z inwazją, odniosła ona niemały sukces propagandowy. Dowodem na jak głęboko konflikt o Malvinas wrył się w świadomość Argentyńczyków są liczne obraźliwe napisy na murach miast, stała obecność tematu w debacie publicznej oraz nazwy ulic „Malvinas Argentinas” podkreślających komu powinny należeć się wyspy. Jeszcze dziś nawet urodzeni po okresie rządów junty wojskowej wznoszą roszczeniowe hasła wobec rządu brytyjskiego. Wojna o Malvinas ożywa również w zbiorowej świadomości przy okazji kolejnych potyczek futbolowych z reprezentacją Anglii. Przy okazji jednego z tych właśnie meczów miała miejsce słynna „Ręka Boga” w wykonaniu Diego Maradony, która biorąc pod uwagę również kontekst spotkania przyczyniła się do budowy jego legendy. 
Dziedziniec Casa de la Independencia - San Miguel de Tucuman
Nazajutrz po przyjeździe wypuszczam się na piesze zwiedzanie miasta. Dzień jest upalny i niezwykle parny, temperatura sięga czterdziestu stopni. San Miguel de Tucumán przyciąga uwagę dość ciekawymi rozwiązaniami z zakresu drogownictwa. Drogi krzyżują się wyłącznie pod kątem prostym i niemal bez wyjątku są naprzemiennie jednokierunkowe. Planiści wykazali się również zdolnościami do racjonalizacji wydatków, ponieważ w większości miejsc oszczędzili na stawianiu semaforów dla przechodniów. Jeżeli przechodzień będzie łaskaw zauważyć, światło dla samochodów jadących w kierunku w którym idzie jest widoczne również z pasów. Genialne w swojej prostocie. 
Jeżeli chodzi o aspekt estetyczny, nadużyciem byłoby stwierdzenie że Tucumán powala na kolana urodą. Jest to jednak dość przyjemne miasto, w którym znaleźć można kilka interesujących kościołów, jak również charakterystyczne budynki takie jak  Casa de Gobierno. Jednak największą popularnością wśród zwiedzających cieszy się Casa de la Independencia. To właśnie w tym niepozornym białym parterowym budynku narodziła się Argentyna. Sam decyduję się na zastrzyk historii i udaje się na zwiedzanie zlokalizowanego w budynku muzeum. Po zwiedzaniu, około południa skwar zapędza mnie na zacienioną ławeczkę. Staram się uzupełnić i poszerzyć nieco wiedzę na temat wydarzeń związanych z deklaracją niepodległości. W tym celu wykorzystuję jeden z wielu miejskich darmowych punktów dostępu do sieci bezprzewodowych, którymi gęsto usiany jest Tucumán. 
Empanadas - popularne nie tylko w Argentynie
Zbliża się pora obiadowa i myśli zaczynają oplatać temat lokalnej gastronomii. A jest w czym wybierać, ponieważ region słynie z charakterystycznych dań na bazie kukurydzy. Udaję się do wyglądającego bardzo autentycznie hospedaje, czyli gospody, w której oprócz sympatycznego starszego małżeństwa z Buenos Aires zastaję jedynie właściciela. Wielki brodaty mężczyzna w poplamionym białym fartuszku, o rękach przypominających bochny chleba z dumą precyzyjnie wyjaśnia swoim gościom co warto zobaczyć w okolicach San Miguel, a następnie przechodzi do przyjmowania zamówienia. Ja również załapuję się na wykład na temat kuchni regionalnej, a później następuje najciekawszy etap każdej kulinarnej przygody czyli degustacja. Do słynniejszych dań należy zaliczyć humitas. Jest to doprawiona pasta ze świeżej kukurydzy, pod względem konsystencji oscylująca pomiędzy polentą a gęstą zupą. Zostaje podana w talerzu, przykryta plastrem koziego sera. Drugą specjalnością regionu jest tamal, czyli zawinięta w liść kukurydzy pasta właśnie z kukurydzy i dyni z nadzieniem z mięsa mielonego. Zauważam, że omawiane przez brodacza dania są pewną formą egzotycznej rozrywki nie tylko dla mnie, lecz również dla odwiedzających północne prowincje Argentyny porteños, jak bywają nazywani mieszkańcy Buenos Aires. Poza wspomnianymi na północnym krańcu Argentyny, tak samo zresztą jak w sąsiednich regionach Chile oraz dalej na północ w Boliwii królują empanadas. Są to średniej wielkości nadziewane pierożki, podawane w formie smażonej lub z pieca. Nadzienie jest bardzo różnorodne i zależy w dużej mierze od regionu w którym są podawane. Najczęściej występuje nadzienie mięsne z mielonej wołowiny, ale można również spotkać je z nadzieniem serowym, z kurczaka, lub z suszonej wołowiny. Warto zauważyć fakt, że im dalej na północ tym bardziej zaczyna się zmieniać zawartość nadzienia. Od nazwy regionu Salta, w północnej Argentynie jak również w Boliwii serwowane są empanadas saltenas, które charakteryzują się dużą zawartością ziemniaków w nadzieniu. W samym regionie Salta, zdarza się że podaje się empanadas wraz z pikantnym sosem. Empanadas w Tucumán są niesamowicie soczyste. Sprzedawane są na sztuki, więc każdy może dostosować zamówienie do swojego aktualnego apetytu. Próbuję empanadas z nadzieniem drobiowym (de pollo) oraz z wołowiny (de carne). Obydwa warianty jak najbardziej warte polecenia. 
Tamales - serwowane w liściach kukurydzy
Po obfitym posiłku, aby uchronić się przed skumulowanym zmęczeniem oraz znużeniem, postanawiam zrobić sobie pierwszy odpoczynek w trakcie swojej podróży. Decyduje się zostać na jeszcze jedną noc. Jestem jedyną osobą w hostelu, więc nie muszę się martwić o miejsce. Robię zapasy żywności w supermarkecie i zaszywam się w hostelu, aby uchronić się przed nadciągającą ulewą. Cała ta para, która wezbrała w ciągu dnia musiała zaowocować burzą i rzeczywiście niedługo po moim powrocie zaczyna padać. Pozwalam sobie na błogie leniuchowanie. W pokoju na szafie znajduje ogłoszenie dotyczące promocyjnego połączenia do Cafayate. Jest ono wieloetapowe, a bilet ma charakter otwarty i jest ważny przez miesiąc. Pomysł mi się podoba i postanawiam, że skorzystam z promocji. Udaje się na zadaszone patio gdzie przy obfitej ilości mate i herbatnikach oglądam wraz z obsługą hostelu mecz ligi argentyńskiej. Paco, czterdziestoletni kędzierzawy brunet zajmujący się utrzymaniem czystości oraz drobnymi naprawami raz po raz częstuje mnie niemal wrzącym, słodzonym mate. Z utęsknieniem wspominam smak napoju sporządzanego z pieczołowitością w Montevideo i w Misiones, gdzie każde rozlanie było dopracowane do perfekcji. 
Stare koryto górskiej rzeki - okolice Tafi del Valle
Paco nie przejmuje się specjalnie ortodoksyjnymi tradycjami dotyczącymi sporządzania napoju, spożywając go niemal jak herbatę. Miguel, młody student piastujący stanowisko recepcjonisty opowiada o zamiłowaniu Argentyńczyków do futbolu europejskiego. Jest bardzo zainteresowany tematyką mistrzostw europy, które mają być organizowane w Polsce i na Ukrainie. Paco zdaje się być zainteresowany konwersacją jedynie kiedy zaczyna ona dotyczyć Maradony, z czego można wysnuć wniosek że wielkim pasjonatem futbolu nie jest. Miguel natomiast narzeka na Lionela Messiego. Słyszę już od kolejnej osoby w Argentynie, że Messi zdobędzie uznanie w oczach swoich rodaków jedynie w momencie kiedy przywiezie do kraju puchar z mistrzostw świata. Mają mu za złe, że grając w Barcelonie jest najlepszym zawodnikiem na świecie, nawet technicznie lepszym od Maradony czego nikt tu się nie boi przyznać otwarcie, natomiast w reprezentacji kraju zawsze zawodzi. Po meczu żegnam się z kompanami i snując się po opustoszałym budynku wracam do swojego pokoju. Zostawiam drzwi otwarte na dziedziniec, i leżąc patrzę na rytmicznie uderzające krople deszczu. Monotonia widoku oraz dźwięku sprawiają że przechodzi mnie odprężająca fala spokoju i wytchnienia. Nazajutrz planuję ucieczkę od upałów, wilgoci, komarów i miasta w góry. O poranku ulewa ustaje, chmury się rozstępują odsłaniając piękne słońce. Ponieważ pogoda sprzyja podejmuję szybką decyzję o wyjeździe.

Mglista dolina

Widok ze wzgórza - okolice Tafi del Valle
Pierwszym przystankiem na mojej drodze do Cafayate jest malowniczo położona miejscowość Tafí del Valle. Zmiana krajobrazu jaka dokonuje się na oczach podróżnych usiłujących się tam dostać z Tucumán jest spektakularna. W jednej chwili przesiąknięte zgniłą zielenią lasy tropikalne na zboczach ustępują miejsca pięknym, łagodnym górskim krajobrazom. Ze względu na malownicze położenie, fantastyczny klimat oraz przyjaznych mieszkańców Tafí jest ulubioną destynacją wakacyjną mieszkańców San Miguel. To małe i urocze, położone na ponad dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza miasteczko kusi również bardziej majętnych Argentyńczyków. Poza ścisłymi granicami miasta, w dolince znaleźć można całkiem sporą ilość przyprawiających o zawrót głowy letnich rezydencji. Z otaczających dolinę gór roztaczają się zapierające dech w piersiach widoki, a na ich zboczach spotkać można pasące się bydło, owce, a także małe stadka koni. Centrum miasteczka ogranicza się do trójkąta, którego boki tworzą trzy główne ulice. 
Przerośnięty kaktus w centrum Tafi
Na alei Perona znaleźć można charakterystyczne dla tego typu miejscowości lokale użytkowe, punkty gastronomiczne, sklepy z pamiątkami. Na te ostatnie składają się głównie sklepy z miejscowymi wyrobami rzemieślniczymi, oraz z typowymi dla regionu serami z koziego mleka. Od Tafí na północ zaczyna być coraz bardziej widoczna zmiana struktury pochodzenia etnicznego ludności. Część mieszkańców ma wyraźne indiańskie rysy. Również w sklepach można spotkać pierwsze indiańskie wyroby, które w większości sprowadzane są jednak z Villazon w Boliwii. W gospodach na obrzeżach miasta w zagrodach można zobaczyć już pasące się lamy. Przy wjeździe do Tafí zauważyć można ciekawy znak drogowy, mianowicie zakaz jazdy konno na terenie miasteczka. Kolejna rzecz która nie może umknąć uwadze przyjezdnych, to spora ilość bezpańskich psów. W mniejszych miasteczkach jest to zresztą normą. Psy nie mają jednego właściciela. Są niczyje i jednocześnie należą do wszystkich. Z reguły zachowują się jak by były zupełnie udomowione, nie wykazują się agresją. Miejscowi je dokarmiają, siedzą z nimi, głaszczą i dbają o nie. Psy zazwyczaj upatrują sobie kogoś, kto danego dnia, a może nawet i dłużej będzie pełnił rolę ich opiekuna. Sam dostaję przydziałowego burka w prezencie przy wejściu do miasteczka. Towarzyszy mi nie odstępując mnie na krok od momentu kiedy wysiadłem z autobusu na stacji. 
Malownicze widoki w Tafi del Valle
Kiedy szukam noclegu w kolejnych gospodach, burek wiernie waruje przed wejściem czekając aż wrócę. Po jakimś czasie znajduję odpowiadającą mi pod względem ceny gospodę i żegnam się przed jej wejściem ze swoim burkiem, wręczając mu cały zapas krakersów oraz dwie kanapki. 
Skromnym i spartańskim, ale jednocześnie schludnym i czystym pensjonatem zarządza Dona Celia. Na oko siedemdziesięcioletnia pani, o mocnych siwych włosach upiętych w kok, rusza się żwawo i wygląda na bardzo energiczną kobietę. Na początku trzyma dystans i bierze mnie za kolejnego turystę z Buenos Aires, ale kiedy dowiaduje się że jestem ze starego kontynentu momentalnie robi się bardziej przyjazna. Z rozrzewnieniem wspomina swoją podróż do Europy sprzed lat, swoją wielką miłość – przystojnego sycylijczyka z Katanii, swój długi pobyt wraz z rodziną w Walencji. Gdy mówi uśmiecha się, ale jej głos przepełniony jest nostalgią jakby przeżywała wszystko na nowo. 
Już w Tafi del Valle można spotkać lamy
Podczas opowiadania raz po raz zakręca chochlą, mieszając wywar gotujący się w olbrzymim garze stojącym na palniku. Mąż Celii, wysoki szczupły staruszek ubrany w schludny pulower nałożony na wykrochmaloną koszulę nie jest aż tak rozmowny. Zazwyczaj przy kontaktach z nim wystarczyć mi musi skinienie głową i grymas twarzy, który w określonych sytuacjach można podciągnąć pod uśmiech. Na piętrze znów czeka mnie niespodzianka – mam cały pokój dla siebie. Co prawda łóżka są zapadnięte i twarde, koce mocno sparciałe, brak ciepłej wody a łazienka ma charakter iście symboliczny, to jednak jest czysto.
Po zakwaterowaniu udaje się na długi rekonesans po okolicy. Miasteczko jest bardzo spokojne, mimo że fale turystów regularnie wpływają i odpływają, dostarczając ciągłej pracy małemu dworcowi autobusowemu. Jestem jeżeli nie jedynym, to jednym z nielicznych przyjezdnych spoza Argentyny. Cieszę się na okoliczność sprawdzenia na własnej skórze jak wyglądają tu typowe wakacje w górach. 
Dzielnica willowa w Tafi del Valle
Poszukiwania darmowej sieci bezprzewodowej zaprowadziły mnie na krawężnik przed stacją benzynową, gdzie złapać można było zasięg. Po sprawdzeniu poczty udałem się na poszukiwanie baru z telewizorem gdzie mógłbym obejrzeć rewanżowy mecz ligi mistrzów. Pierwszy mecz pomiędzy Milanem a Barceloną dane było mi oglądać, z niemałymi przygodami w hali dworca autobusowego w Encarnacion w Paragwaju. Tym razem pomny doświadczeń z problemami jakie mieli tamtejsi restauratorzy z ustawieniem talerzy satelitarnych postanawiam znaleźć odpowiednie miejsce dużo wcześniej. Odrzucam kilka modnie i przy okazji drogo wyglądających restauracji, do których nie pasuję ani strojem ani zasobnością portfela. Wreszcie znajduję to czego szukałem. Mały barek, wyglądający na autentyczny, którego klientelę stanowią wyłącznie miejscowi. Rozsiadam się przy jednym ze stolików na wprost dwudziestocalowego telewizora podłączonego do wieży hi-fi. Zamawiam do picia dużą butelkę agua saborizada o smaku gruszki oraz lomito, czyli olbrzymią kanapkę ze stekiem i wszystkim co kucharz ma akurat pod ręką, tak modną w Urugwaju pod nazwą chivito. 
Hacjenda w Tafi del Valle
Im bliżej meczu tym bardziej gęstnieją stoliki blisko telewizora. Większość dorosłych cieszy się jak dzieci kiedy Messi strzela gola, natomiast o dziwo dzieci smucą się jak dorośli ponieważ kibicują, podobnie jak ja, Milanowi. W przerwie domawiam jeszcze jedną butelkę, aby popić lomito z którym udało mi się już uporać w ciągu pierwszych czterdziestu pięciu minut. Wymieniamy kilka uwag technicznych dotyczących meczu oraz postawy poszczególnych zawodników z innymi stolikami. Podczas dyskusji odwracając się na chwilę do wyjścia zauważam za naszymi plecami wzbierającą się grupę kobiet, raczej nie przejawiających zainteresowania meczem. Cel ich wizyty staje się jasny kiedy na salę wkracza wrzaskliwy, wytapirowany, przysadzisty i nadmiernie umalowany babsztyl z projektorem i walizą z napisem Avon. Babsztyl zaczyna swój wykład na temat nowości w ofercie kosmetyków. Wszystkie zgromadzone kobiety słuchają z uwagą. Kiedy zadają jakieś pytania, również te inteligentne, babsztyl za każdym razem czuje potrzebę aby zamanifestować swoją wyższość, i nagradza ich ciekawość oraz chęć pogłębienia tematu upokarzającym prześmiewczym stwierdzeniem że to oczywiste i odpowiada lekceważącym tonem. 
Kapliczka na wzgórzu przy Tafi del Valle
Babsztyl wydziera się w niebogłosy przeszkadzając męskiej części lokalu w oglądaniu drugiej połowy meczu. Podczas przerwy w grze odwracam się po raz kolejny. Tym razem babsztyl wyświetla właśnie na ścianę za pomocą projektora wyniki sprzedaży swojej gawiedzi. Po jakimś czasie moją uwagę od meczu znów odciągają oklaski dla przodowniczek sprzedaży, które z miejsca z pokornych i skromnych niewiast przeistaczają się w zarozumiałe primadonny patrzące z wyższością na swoje koleżanki. Oczy tych ostatnich zostają wypełnione fałszywym wyrazem uznania, mającym maskować zawiść. Babsztyl kolejnymi pseudo motywacyjnymi frazesami rodem z podręcznika dla akwizytorów tylko pogłębia te odczucia. Na każdej szerokości geograficznej uznałbym ten spektakl za żenujący. W tej małej urokliwej miejscowości ma dodatkowo gorzki posmak. To smutne że wszystkie nienajlepsze wzorce tak zwanej cywilizacji zachodu trafiają odpryskiem nawet takie miejsca. Milan przegrywa. Wychodzę z lokalu przechodząc przez stoliki gdzie wianuszek kobiet dyskutuje o jakimś nowym kremie.
Luksusowe domki letniskowe w Tafi del Valle
Podły nastrój rozmywa się w rześkim górskim powietrzu. Udaję się na przyjemny orzeźwiający spacer na wzniesienie za miastem. Podziwiam panoramę miasteczka oraz pobliskiego jeziorka. Robi się coraz chłodniej. W drodze powrotnej zauważam nadciągającą nad dolinę mgiełkę. Obraz przypomina nieco sceny rodem z tanich horrorów traktujących o potworach wychodzących z mgły. Jeszcze zanim pokonałem drogę w dół wiodącą z powrotem do miasteczka, cała dolina była już przykryta mgłą. W pensjonacie spytałem męża Celii czy mogę wziąć klucz, a ten zgodnie z moimi oczekiwaniami w odpowiedzi skinął głową i wykrzywił twarz w przyjaznym grymasie. W pokoju było chłodno, lecz znalazłem ratunek w stercie sparciałych koców i prześcieradeł. Do snu przygrywała mi na zewnątrz cała orkiestra świerszczy.
Czy konie mnie słyszą? - okolice Tafi del Valle
Nazajutrz piękna słoneczna pogoda i rześkie powietrze sprowokowały mnie do wyprawy po okolicznych górach. Na początku mojego trekkingu dostałem eskortę w postaci jednego z miejscowych burków. Wychudzony i schorowany pies nie chciał mnie opuścić mimo próśb i gróźb. Obawiając się że zamęczę to zwierzę jeżeli nie uda mi się go przekonać żeby się odczepiło, wymyśliłem że jedynym sposobem jest uśpić jego czujność i uciec. Zanim to uczyniłem wyrzuty sumienia kazały mi napoić i nakarmić psa swoimi zapasami. W płytkie wyżłobienie w kamieniu nalałem wody, a na ziemi położyłem dwa batoniki. W końcu udało mi się zgubić burka, jednak moje zapasy wody znacznie na tym ucierpiały skracając czas potencjalnej wędrówki. Z okolicznych wzgórz miałem okazję podziwiać malowniczą panoramę, stadka dzikich koni oraz wypasające się byki. 
Owce na wypasie - okolice Tafi del Valle
Po powrocie z wielogodzinnego spaceru udałem się na stację, aby sprawdzić rozkład jazdy autobusów do swojego następnego celu, Amaicha. Powoli zaczynało się ściemniać. Po drodze ze stacji minąłem młodego niewysokiego bruneta z kilkudniowym zarostem a’la gwiazdor z Hollywood. Ciągnął, a miejscami wręcz szarpał za sobą gigantycznych rozmiarów beżową walizę. Jego upór i zawziętość mogła imponować również innym przechodniom, którzy prawie przystawali żeby mu pokibicować. Powędrowałem na krawężnik pod stację benzynową aby jeszcze raz sprawdzić pocztę. Wypite piwo sprawiło że nie miałem najmniejszych kłopotów z zaśnięciem.

Quilmes – nie tylko piwo

Potomkowie Indian Quilmes oprowadzają wycieczki
Amaicha stanowiła kolejny przystanek na drodze wiodącej do Cafayate. Na dworcu autobusowym standardowo zostałem nagabywany przez maleteros, czyli bagażowych wymuszających napiwki. Po sprawdzeniu przy okienku biletowym godzin odjazdu autobusów do Cafayate zacząłem wypytywać zgromadzonych ludzi o jedną z większych atrakcji położonych nieopodal Amaicha, ruin miasta ludu Quilmes. Większości Argentyńczyków nazwa Quilmes kojarzy się wyłącznie z jedną z najpopularniejszych marek piwa. W rzeczywistości Quilmes to nazwa rdzennej ludności zamieszkującej te tereny w czasach prekolumbijskich. Widząc moje zainteresowanie zaczepia mnie jeden z kierowców remise, czyli samochodu wynajmowanego na zasadach podobnych do taksówki. Schludnie ubrany w białą koszulę i eleganckie czarne spodnie, wykazuje bardzo przyjazne usposobienie. 
Pozostałości spiżarni w mieście Quilmes
Jego bardzo literacki hiszpański oraz wysoka kultura osobista sugeruje że mamy do czynienia z człowiekiem wykształconym. Oznajmia mi że ma jedno wolne miejsce w samochodzie, ponieważ chce zabrać grupę niemieckich turystek do pobliskich atrakcji – nad wodospad i do wąwozu, a następnie do Cafayate. Dziękuję mu za propozycję, równocześnie oznajmiając, że mnie interesują ruiny Quilmes a bilet do Cafayate mam już zarezerwowany. Kierowca jedynie się uśmiecha, nie gra obrażonego jak zazwyczaj to bywa w przypadku jego kolegów po fachu, którzy potrafią się zrobić agresywni kiedy im się odmawia. 
Dokonuję szybkiego patrolu po miasteczku. W efekcie jest ono o wiele mniejsze od Tafí. Główne atrakcje zlokalizowane są w bezpośredniej bliskości, natomiast Amaicha wykorzystywana jest raczej jako baza wypadowa do nich niż jako atrakcja sama w sobie. Dochodzę na główną drogę, która wiedzie do ruin Quilmes. 
Ruiny miasta Quilmes
Zagaduję mężczyznę w średnim wieku prowadzącego rower. Gdy zdradzam swoje zamiary dojścia do ruin pieszo w odpowiedzi puka się w głowę oplatając błagalnym spojrzeniem. Chwilę później gdy dochodzę do największej atrakcji zlokalizowanej w Amaicha, mianowicie Museo Pachamama, zaczepia mnie podchmielony cwaniaczek, który sprzedaje turystom liście koki. Pachamama to prekolumbijski kult matki ziemi, wciąż popularny nie tylko wśród miejscowych potomków Indian, lecz również w środowiskach które uznają za modne takie zjawiska jak ekologia, weganizm czy antyglobalizm. Ponieważ kult matki ziemi stanowi alternatywę dla głównych nurtów religijnych, grupy przyzwyczajone do buntu dla zasad przeciwko wszystkim dominującym trendom chętnie oddają się temu nurtowi. W skrócie kult Pachamama stanowi pochwałę dla matki ziemi i życie w zgodzie z naturą a nie wbrew niej. Jednym z najbardziej widocznych objawów kultu są luźne konstrukcje z układanych na kupkę kamieni. Taka konstrukcja nosi nazwę apacheta, a każdy kamień symbolizuje ofiarę dla matki ziemi w imię szczęścia oraz pomyślności od osoby która go kładła. Szukając cienia siadam nieopodal murów Muzeum. Wygląda na to że nikt nie zabiera się do ruin, więc będę się musiał zadowolić odwiedzeniem Muzeum Pachamama i ruszyć dalej w drogę do Cafayate. Wracam do głównego wejścia aby zwiedzić muzeum. Nie zdążyłem dojść do schodków kiedy jeden z samochodów jadących główną trasą zaczyna na mnie trąbić. Jestem przez chwilę zdezorientowany, lecz za chwilę z miejsca dla kierowcy wysiada kierowca z dworca i z uśmiechem godnym amanta filmowego oznajmia mi że znalazł trzy osoby, które chciały jechać do Quilmes a w jego samochodzie znajdzie się jeszcze miejsce dla mnie. Bez wahania wrzucam plecak do bagażnika. 
Punkt widokowy w Quilmes
Wsiadając na tylną kanapę remise, wydaje mi się że gdzieś już widziałem chłopaka siedzącego na przednim siedzeniu. Obok mnie siedzi para młodych Argentyńczyków. Brenda, drobna brunetka o oczach cocker spaniela i jej narzeczony Lucas, wysoki blondyn z kolczykiem w brwi. Chłopak z przodu nazywa się Pablo i podobnie jak pozostała dwójka przyjechał z Buenos Aires. Na oko ma dwadzieścia pięć lat, jego twarz zdobi trzydniowy zarost a’la Mickey Rourke i nosi aparat na zęby. Kierowca remise oznajmia nam że właśnie jedziemy legendarną Ruta Nacional 40, czyli najsłynniejszą i najdłuższą drogą w Argentynie, która biegnąc wzdłuż Andów przecina cały kraj. Do czego zdążyła już przyzwyczaić prowincja Tucumán, krajobraz zmienia się po raz kolejny. Malownicze, spokojne górskie widoki zmieniają się w bardziej monotonne, kamieniste szare pustkowie gęsto usiane kaktusami. Pablo raz po raz zagaduje kierowcę remise. Z rozmowy wynika, że większość porteños niespecjalnie lubuje się w wycieczkach do północnych regionów Argentyny. Kierowca naświetla jeden z najbardziej palących problemów w prowincji, mianowicie konflikt o ruiny. Jest to dość złożony i skomplikowany proces, a stronami w nim są władze prowincji, społeczność indiańska oraz dzierżawca, który otrzymał od prowincji koncesję na zarządzanie ruinami, finansował ich utrzymanie oraz inwestował w infrastrukturę. Spór toczy się o to komu należy się prawo do zarządzania ruinami. Przez trwający już od dłuższego czasu konflikt nieczynne jest zarówno muzeum jak i hotel. Przyjeżdżamy na miejsce i po zakupie biletów wstępu zostajemy przejęci przez miejscowego przewodnika, jednego z Indian Quilmes, potomka ludu, który zamieszkiwał te okolice. Samo miasto zostało zbudowane na zboczu góry.
Ruiny miasta Quilmes
Resztki zabudowy niosą skojarzenie z olbrzymim teatrem, ponieważ posiada ono półkolisty kształt. Pozostałości grubych murów świadczą o charakterze obronnym budowli. I rzeczywiście musiała ona spełniać swoją rolę znakomicie, ponieważ posiadała naturalną osłonę w postaci wzgórza z trzech stron, oraz imponujący mur chroniący ją od frontu. Dodatkowo samo miasto przez swoją lokalizację na wzniesieniu stanowiło doskonały punkt obserwacyjny. Uwadze strażników pełniących tam wartę nie mogło umknąć nic co działo się w dolinie. Lud Quilmes jako jeden z nielicznych nie ugiął się przed imperialistycznymi zapędami Inków. Niestety sztuka ta nie udała się im z kolonizatorami hiszpańskimi. Po długich latach stawiania oporu w końcu zmuszeni zostali do kapitulacji. Dwa tysiące Indian zostało deportowanych do Buenos Aires, co w dużej mierze zakończyło historię ludu Quilmes. W ostrym słońcu podziwiamy kamienne mury, zbudowane bez użycia żadnej zaprawy. Z góry roztacza się dość ciekawy widok na usiane kaktusami pustkowie.
Apacheta - dowód ofiary dla kultu Pachamama w Quilmes
Po powrocie do Amaicha idziemy we czwórkę na wspólny obiad. Później dołącza do nas również Manuela, zdecydowanie dobrze karmiona niewiasta z Tucuman, która zaprzyjaźniła się z Pablo podczas jego pobytu w Amaicha. Po obiedzie nadchodzi czas pożegnań. Brenda i Lucas zostają w mieście na noc, natomiast Pablo i ja jedziemy do Cafayate. Czekam o umówionej godzinie na dworcu autobusowym. Mój towarzysz się spóźnia, a niebezpiecznie zbliża się godzina odjazdu ostatniego autobusu do Cafayate. Niemal w ostatniej chwili widzę postać ciągnącą coś wielkiego po ulicy. To Pablo i jego gigantyczna beżowa walizka. Dopiero teraz przypominam sobie skąd jego twarz wydawała mi się znajoma. To jego heroiczne zmagania z walizką, wraz z innymi zdumionymi przechodniami miałem okazję podziwiać w Tafi. 

Kiedy już udało mu się dowlec walizę pomagam mu ją wpakować do luku bagażowego. Rozsiadamy się wygodnie na niewygodnych siedzeniach autokaru, w którym co chwila przestaje działać klimatyzacja. Rozpoczynamy wędrówkę na północny kraniec Argentyny. Mamy zamiar przejechać północne prowincje Salta oraz Jujuy. Podczas rozmowy w autobusie, Pablo zasiewa w mojej głowie myśl na temat kontynuowania podróży dalej na północ po przekroczeniu granicy, do Boliwii.

Serdecznie zapraszam do lektury kolejnej części relacji z prowincji Salta.
[Link]


Komentarze

  1. affascinante la storia delle culture locali, e affascinante anche la przypadkowość e quanto a volte il mondo sembra piccolo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Drachenwand – Ściana Smoka

Pełen rozmaitych atrakcji dzień w stolicy Austrii zbliżał się niechybnie ku końcowi. Posiliwszy się sznyclem z nieśmiertelną w niektórych kręgach sałatką ziemniaczaną i odmówiwszy sobie dodatkowej porcji kalorii pod postacią tortu Sachera, pełen energii opuściłem Wiedeń udając się wraz z przyjaciółmi do Salzkammergut. Jak się później okazało oszczędzenie sobie tortu Sachera było nienajgorszym pomysłem, ponieważ deficyt kaloryczny nadrobiliśmy przyjmując znaczną ilość pochodzących ze Szkocji wysokokalorycznych destylowanych płynów ze słodu jęczmiennego. Następnego ranka wstaliśmy rano i nieco chwiejnym acz zdecydowanym krokiem podążyliśmy do okna żeby sprawdzić panujące na zewnątrz warunki pogodowe. Po sprawdzeniu prognoz, zdecydowaliśmy że mimo tego, że w nocy spadło trochę deszczu pójdziemy w góry. Cel wycieczki został wybrany już wcześniej, a była nim znajdująca się w Mondsee góra Drachenwand. Nazwę tej liczącej 1060 m n.p.m. góry przetłumaczyć można jako „ściana smoka”.

Dubai Fashion Week

  - Modelki to kościste suki, zajmują mało miejsca – wysyczała przez zaciśnięte w złośliwym uśmiechu zęby Melissa, po czym uznała że możemy przejść do następnego punktu dyskusji. Zrezygnowany kiwnąłem głową i zapisałem jej uwagę w notatniku w nieco zmienionej formie. Siedzieliśmy w ładnie zaprojektowanej, ale pozbawionej światła dziennego salce konferencyjnej, omawiając szczegóły organizacji Dubai Fashion Week, największego wydarzenia w świecie mody w regionie Bliskiego Wchodu i Afryki. Byliśmy współodpowiedzialni za organizację tego wydarzenia drugi rok z rzędu, lecz tym razem sponsorzy okazali się być mniej hojni przez co zostały ustanowione pewne limity na wydatki, z którymi podczas poprzedniego eventu nikt zdawał się nie liczyć. Jak się okazało pierwszymi osobami które miały paść ofiarą skutków okrojonego budżetu miały zostać właśnie modelki, które przylatywały pracować na pokazach mody, będących oczywiście głównym punktem programu tygodnia mody. Zgodnie z decyzją Melissy, zarówno

Krzemowa Dolina

  - Polecę z tobą! Słyszę w odpowiedzi na swoja wymówkę do przedwczesnego zakończenia imprezy o trzeciej nad ranem. Za kilka godzin musze stawić się na lotnisku, żeby odprawić się na samolot zabierający mnie na Maltę. Z czarującym uśmiechem na twarzy swoja chęć dołączenia do wycieczki deklaruje Sean. Średniego wzrostu brunet o Sycylijskich korzeniach jest moim klientem z amerykańskiej agencji eventowej. Znajdujemy się w barze na górnym pokładzie legendarnego statku liniowego Queen Elisabeth 2, który oprócz bycia świadkiem wielu zamorskich podroży możnych tego świata, w 1982 roku miał również swój mały epizod wojenny transportując brytyjskie wojska ekspedycyjne na Falklandy. Po przejściu na emeryturę, Queen Elisabeth 2 udaje się na zasłużony odpoczynek w terminalu wycieczkowym w porcie w Dubaju, gdzie zostaje przekształcony w luksusowy hotel. Impreza, na której jesteśmy to zwieńczenie tygodniowego eventu, rozpoczynającego się od mojego najdłuższego, trwającego niemal czterdzieści godz