I choć na pewno geolodzy mają swoją własną teorię na temat powstania najokazalszego z wodospadów Rio Iguazu na pograniczu Brazylii i Argentyny, to nie będziemy jej tu przytaczać głównie z dwóch powodów. Jest ona po pierwsze nudna, a po drugie do bólu przyziemna i pozbawiona choćby tej krzty romantyzmu, która pozwala tak pięknie pracować naszej wyobraźni. Dlatego warto trzymać się wersji przekazywanej z pokolenia na pokolenie przez rdzennych mieszkańców tych ziem - indian Guarani.
W Puerto Iguazu w godzinach otwarcia parku narodowego ruch zamiera. Ulice są opustoszałe a większość sklepów i lokali zamknięta (również z powodu siesty). Dopiero wieczorem ulice oraz knajpy i sklepy zapełniają się klientelą wracającą z wodospadów. Korzystając ze skromnej mapki oraz orientacji w terenie w końcu udaje mi się odnaleźć zakamuflowane, wciśnięte między dwa sklepy wejście do hostelu. Za ladą recepcji zastaję krępego recepcjonistę o okrągłej twarzy dziecka, które próbuje ukryć że zrobiło coś głupiego. Na pytanie o wolne łóżko dostaję odpowiedź której nie potrafię za bardzo rozszyfrować. Do nieznanego mi wcześniej akcentu dochodzi niezbyt wyraźna wymowa mojego rozmówcy, która czyni naszą konwersację niemal całkowicie jednotorową. Po kilku próbach chłopak w końcu daje za wygraną i przyprowadza kolegę. Tu już nie ma problemów, również z miejscami.
|
Luca razy dwa - po wycieczce łodzią po rzece - Argentyna |
Udało mi się wstrzelić akurat w okienko między jedną a drugą większą zorganizowaną grupą, więc wolnych łóżek jest sporo. Dostaję pokój na drugim piętrze. Budynek jest czysty i schludny. Hostel należy do międzynarodowej sieci działającej w Ameryce Południowej, z usług której korzystałem już w Montevideo. Nie mogąc się doczekać perspektywy zrzucenia plecaka szybko załatwiam wszelkie formalności. Nie mam przy sobie nic do picia, ale postanawiam że najpierw zostawię plecak w pokoju a dopiero potem pójdę coś kupić. Po dotarciu do pokoju wkładam klucz do zamka i zaczynam otwierać drzwi. Stan zamka jak i samych drzwi oraz futryny sprawiają, że zamknięcie drzwi na klucz ma raczej charakter symboliczny. Nie potrzeba wcale Chuck'a Norrisa żeby kopniakiem otworzyć te drzwi. No cóż, w końcu wieloosobowe pokoje hostelowe w dużej mierze bazują na wzajemnym zaufaniu dlatego przymykam oko na ten mały szczegół. Po uporaniu się z otwarciem drzwi w taki sposób aby zamek się nie rozleciał wchodzę dalej do czteroosobowego pokoju. Ktoś jest w łazience.
|
Salto Bossetti, pod który można wpłynąć łodzią - Argentyna |
Widzę że jest wolne jeszcze jedno łóżko na dole i od razu je zajmuje. Wyjmuje kilka rzeczy z plecaka, jeszcze drobny stretching po podróży i noszeniu plecaka i idę na miasto po coś do picia. W międzyczasie z łazienki wychodzi mój nowy współlokator. Wysoki, szczupły, na oko pod trzydziestkę, z twarzy przypomina nieco Antonio Banderasa. Wygląda jak półprzytomny i widać że ma problemy z zebraniem myśli. Jak zwykle w takich sytuacjach nie bardzo wiadomo w jakim języku zacząć rozmowę. Wymieniamy kilka zdań po hiszpańsku. Jest to dosłownie kilka zdań na powitanie, ponieważ ja śpieszę się po picie a Banderas pod prysznic. Uprzejmości mogą zaczekać.Zostawiam Banderasa i idę rozejrzeć się po strefie wspólnej hostelu za automatem z napojami. Niestety nie udaje mi się go znaleźć. Może i dobrze myślę sobie, bo zazwyczaj oferta takiego automatu ogranicza się do wąskiego wyboru wysokosłodzonych gazowanych napojów produkowanych przez pewną firmę z Atlanty. Opuszczam hostel i udaję się do supermarketu czynnego w godzinach siesty, który mijałem na drodze z dworca. W sklepie moim łupem pada duża butelka aqua saborizada, czyli nic innego jak mieszanka wody z sokiem owocowym o różnych smakach. Ten rzadko spotykany w europie napój stanowi hit ostatnich lat w Ameryce Południowej.
|
Salto Dos Hermanas - Argentyna |
Aż chciałoby się powiedzieć że wypiera z rynku takie napoje jak cola, fanta czy sprite gdyby nie jeden szczegół. Jeżeli wczytamy się dokładnie w opis na etykiecie dowiemy się że producentem tychże napojów są koncerny Coca Cola oraz Nestle. I koło się zamyka. Cóż, przed globalizacją ciężko uciec. Kasjerka w średnim wieku ze zmęczonym uśmiechem na twarzy, nie mając drobnych do reszty oprócz banknotów dodaje cukierka. Ignorując nazwę jednej z globalnych korporacji na etykiecie odkręcam butelkę i uwalniam kilka sporej wielkości łyków, które gaszą moje pragnienie. Napojony wracam do pokoju. Banderas, który wyraźnie doszedł już do siebie i odzyskał witalność przechodząc umysłowe katharsis pod prysznicem wita mnie przy wejściu. Następuje klasyczna wymiana zdań dwóch osób które spotykają się w podróży - pytania o imię, kraj pochodzenia, skąd się przyjechało i gdzie jedzie się dalej. W naszym wypadku wygląda to dość ciekawie: - Skąd pochodzisz? - Z Włoch. - O! Ja też! A jak masz na imię? - Luca. - O! Ja też! Kiedy już to ustaliliśmy przechodzimy z angielskiego na włoski i kontynuujemy konwersację. Luca opowiada że właśnie kończy podróż, którą rozpoczął dwa miesiące temu w Ushuaii. Przejechał przez Patagonię oraz dystrykt jezior Bariloche, przeplatając na zmianę Chile oraz Argentynę, i dalej na północ przez Mendozę, Saltę i Jujuy. Opowiada w miarę spokojnie o swojej podróży, którą odbywał wraz z przyjacielem ze Szwajcarii.
|
Motyl przy Garganta del Diablo |
W pewnym momencie oczy zaczynają mu się świecić. Zaczyna opowiadać o ostatnim etapie swojej wyprawy - Boliwii. Spędził tam cztery tygodnie, z czego trzy uczęszczając na kurs hiszpańskiego, w trakcie którego mieszkał u pewnej rodziny w La Paz. Zaczynam odnosić wrażenie że opowieść o poprzednich etapach podróży wspomniał z kronikarskiego obowiązku, ledwie zdawkowo. Tym co go naprawdę pasjonowało była Boliwia. W trakcie rozmowy przyjrzałem mu się dokładniej. Na łóżku oprócz przewodnika po Argentynie leżała biografia Che Guevary, którą kupił żeby zabić czas podczas trzydniowej podróży autobusem z La Paz do Puerto Iguazu. Oprócz tego w oczy rzuca się bluza od dresów reprezentacji Boliwii oraz t-shirt z napisem "I love Bolivia" i rysunkiem charakterystycznej andyjskiej czapki z pomponami. W trakcie rozmowy jego entuzjazm zostaje powoli wyparty przez zmęczenie podróżą. Wyraźnie zaczyna się zawieszać przy kolejnych wypowiedziach. Dlatego pozwalam mu się w spokoju zdrzemnąć a sam idę sprawdzić skrzynkę mailową. Wieczorem rozmowa ma ciąg dalszy. Kiepskiej jakości widowisko, jakim jest mecz drugiej ligi argentyńskiej puszczany akurat w telewizji daje doskonały pretekst do długiej dyskusji na różne tematy. Ustalamy że nazajutrz z samego rana pojedziemy razem do argentyńskiego parku narodowego.
Parque Nacional Iguazu
|
Koati: głodne i upierdliwe - Brazylia |
Ranek był ciepły, ale nie przesadnie gorący. Słońce dopiero nieśmiało rozgrzewało piekarnik, a niebo w kolorze lekkiego turkusu poprzecinane było białymi wstęgami pozostawionymi przez samoloty. Rozpoczęliśmy dzień od obfitego śniadania, które było jedną wielką laudacją dla dulce de leche. Jest to endemiczny wynalazek kraju tanga i Maradony, bardzo rzadko spotykany poza granicami Argentyny. Pasta wykonana z karmelizowanego mleka występuje w kuchni dosłownie wszędzie. Od klasycznej samodzielnej postaci w słoiczku, po dodatek do wszelkiego rodzaju ciasteczek, bezów, batoników, wafelków oraz mniej lub bardziej wysublimowanych deserów. Zachwycamy się jej smakiem pochłaniając kolejne obficie wysmarowane nią grzanki. Po śniadaniu wracamy do pokoju i pakujemy się do wyjazdu. Ponieważ w planie jest również wycieczka po Rio Iguazu łodzią motorową nie zapominamy o zabraniu ze sobą płaszczy przeciwdeszczowych.
|
Wejście do Brazylijskiej części parku |
Wreszcie gotowi do wyjścia udajemy się pieszo na dworzec. Znając zacięcie szeryfa pilnującego peronów przechodzimy kładką do odpowiedniego stanowiska. Jedziemy najwcześniejszym autobusem, tak by dostać się do parku jeszcze przed napływem największej fali turystów. Jest to również ważne z tego powodu, że chodząc po parku narodowym w porannych godzinach jako jedni z pierwszych zwiedzających mamy znacznie większe szanse na zobaczenie dwóch jego niezwykle rzadkich znaków firmowych - tukana i jaguara. Ten pierwszy chowa się w głąb dżungli ponieważ boi się ludzi, ten drugi widocznie robi to bo ma lepsze rzeczy do roboty. Autobus wysadza nas przy samym wejściu do parku. Realizujemy swoje vouchery przy stanowisku obsługi klienta i po chwili postawny pan w stroju moro wprowadza nas do środka. Park dopiero został otwarty, dlatego korzystając z chwilowego braku turystów, którzy prawdopodobnie jeszcze nie dojechali albo jeszcze śpią udajemy się na zwiedzanie. Goście po argentyńskiej stronie parku mają do wyboru kilka szlaków. Jeden z nich obejmuje najatrakcyjniejsze miejsca wokół wodospadów na ich dolnym poziomie. Mając porównanie ze stroną brazylijską, należy przyznać że rzeczywiście rację mają ci, którzy twierdzą że to właśnie po stronie argentyńskiej odwiedzający park mają bardziej bezpośredni kontakt z wodospadami. Oprócz szlaku dolnego poziomu, istnieją dwa obejścia górnych poziomów, z czego jeden poświęcony największemu wodospadowi kompleksu Iguazu - Diabelskiej Gardzieli (Garganta del Diablo). Ze względu na spore odległości pomiędzy poszczególnymi szlakami, w samym parku narodowym operuje kolejka wąskotorowa. W części brazylijskiej jej rolę spełniają regularnie kursujące autobusy.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Na dolnym poziomie znaleźć można miejsce, które wykorzystano jako scenerię otwierającej sekwencji filmu "Misja". Stojąc na skałach po których stąpał między innymi Robert De Niro, przed nami rozpościera się fantastyczny widok. Na wprost widać wyspę San Martin, która przedziela nurt rzeki na pół. Po prawej stronie widać fantastyczny kompleks wodospadów. Można do nich podejść i poczuć je wszystkimi zmysłami. Jest to niesamowite doznanie nie tylko dla oczu, ale również dla uszu. Dźwięk spadającej wody wraz z delikatną orzeźwiającą mgiełką wody, którą podnosi doskonale uzupełnia wrażenia wizualne. Widok jest przepiękny i zgodnie stwierdzamy że warto było tu przyjechać, po czym łapiemy za aparaty fotograficzne i bierzemy się do roboty, zdając sobie sprawę że słowami bardzo ciężko będzie opisać zjawiskowość tego co jawi nam się przed oczami. Za swój wczesny przyjazd do parku zostajemy dodatkowo wynagrodzeni świetnym kątem padania promieni słonecznych, dzięki czemu mamy możliwość podziwiania sporej ilości tęcz. Aby jeszcze bardziej wzmocnić doznania decydujemy się na wycieczkę łodzią po rzece. Podchodzimy do małego molo, gdzie od młodego wysportowanego mężczyzny otrzymujemy nieprzemakalne worki na nasze rzeczy oraz kapok. Co parę minut do nabrzeża przybywa łódź i wysadza kolejnych ludzi. Fakt, wyglądają na zachwyconych, ale najbardziej bije w oko fakt, że wszyscy bez wyjątku są całkowicie przemoczeni.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Wymieniamy z Banderasem porozumiewawcze spojrzenie. Przypomina nam się poranna dyskusja o tym co ze sobą zabrać. Mamy ze sobą kurtki przeciwdeszczowe i teraz z niemałą satysfakcją i z lekkim współczuciem przemieszanym z politowaniem wkładamy je na siebie patrząc na wyżymających ubrania ludzi. W końcu przybija nasza łódź. Zwracam uwagę na fakt, że większość osób jest w strojach kąpielowych i mimo wyraźnego zakazu większość jest bez butów. W ostatniej chwili decyduję się zdjąć buty i włożyć je do worka. Oczywiście tylko tak na wszelki wypadek ponieważ są wyposażone w wodoszczelną membranę. I jak się okazuje był to strzał w dziesiątkę. Po kilku kółkach na środku rzeki, podczas których ubrany w sztormowe ubranie, wyglądający na twardziela kapitan łodzi w ciemnych okularach słonecznych oraz czapce z daszkiem ma okazje popisać się swoimi niezwykłymi umiejętnościami. Prowadzi łódź bezbłędnie, trochę pod publiczkę z szybkimi nawrotami. Ale cały czas czuć że ma kontrolę, co jest na pewno bardzo trudne zważywszy na moc z jaką ze wszystkich stron bije woda, oraz na siłę zmiennych prądów które tworzą się pod powierzchnią wody. Potem przychodzi czas na niespodziankę. Kapitan, ku uciesze gawiedzi kieruję swoją łódź na jeden z wodospadów. Dopiero kiedy jesteśmy już naprawdę blisko zdajemy sobie sprawę że wpłynięcie prosto pod wodospad jest częścią atrakcji. W ostatniej chwili zawijamy szczelnie (przynajmniej taką mamy wtedy nadzieję) aparaty fotograficzne w peleryny. Zresztą okazuje się że te ostatnie na nic się zdały. Woda spada na nas z takim impetem, że jej ciśnienie momentalnie wynajduje wszystkie dostępne szczeliny w naszym odzieniu i po chwili czujemy że jesteśmy kompletnie przemoczeni do samej bielizny. Fantastyczne przeżycie. Publika prosi o więcej. A kapitan staje na wysokości zadania i wychodzi kilkukrotnie na bis.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Już nikomu nie przeszkadza że jest przemoczony. Liczy się tylko frajda i zabawa. Po zejściu z łodzi wszyscy są uśmiechnięci. Po zdjęciu ubrań następuje sprawdzenie aparatów fotograficznych. Działają, choć są mokre. Wyjmuję z torby suche jak pieprz buty i zakładam je na stopy. Banderas nie miał tyle szczęścia. Ma całkiem przemoczone obuwie. Sytuacji nie poprawia fakt że wieczorem jedzie do Buenos Aires autokarem (doba jazdy), a stamtąd ma samolot do Nowego Jorku, tam po kilkugodzinnej przerwie leci do Amsterdamu, no a stamtąd już z górki - po kilkugodzinnej przerwie leci już bezpośrednio do Mediolanu. Przesiąknięte wilgocią buty w podróży - już współczuję jego współpasażerom...
Postanawiamy wykorzystać przerwę obiadową na wysuszenie ubrań i siadamy na małej polance pod latarnią. Rozkładamy mokre kurtki i koszulki na słońcu i zabieramy się za catering przywieziony ze sobą z supermarketu. Podczas robienia kanapek nerwowo się rozglądamy.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Rzecz nie w tym że piknikowanie w parku narodowym jest nielegalne (choć być może i jest, nie wiem), lecz w tym że do jedzenia w tym miejscu jest spora konkurencja. Chodzi o małe, słodko wyglądające zwierzątka zwane koati. Te wdzięczne stworzenia zachowują się z reguły bardzo powściągliwie i spokojnie. Lecz wystarczy by poczuły jedzenie i z miejsca dostają małpiego rozumu. W parku jest ich całe mnóstwo, a największą częstotliwość ich występowania odnotować można oczywiście w miejscach gdzie przebywają ludzie, zwłaszcza wokół lokali gastronomicznych. Na tablicach ogłoszeniowych znaleźliśmy masę ostrzeżeń, aby nie zbliżać się do koati, nie głaskać ich oraz nie karmić. W obliczu jedzenia zwierzątka mogą zrobić się agresywne i ugryźć, a potrafią być nosicielami różnych paskudnych chorób z wścieklizną włącznie. Poza tym przewody pokarmowe koati nie są przystosowane do trawienia chrupek cheetos czy tłustych rogalików z nadzieniem z masy kakaowej, jak również innych cymesów jedzonych przez przedstawicieli rodzaju ludzkiego.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Często zdaża się że karmione dziwnymi pokarmami dzikie zwierzęta następnie umierają w straszliwych męczarniach. Z wyżej wymienionych powodów jedząc kanapki na polanie rozglądamy się dookoła dość uważnie, by sprawdzić czy właśnie nie jesteśmy otaczani przez grupę głodnych koati.
Widok koati w tym miejscu nie jest niczym niezwykłym, jednak nie mamy niestety dostatecznie szczęścia by zobaczyć tukana. Obydwaj czujemy się zawiedzeni. Stwierdzamy również że prawdopodobnie najłatwiejszym sposobem zobaczenia w Iguazu jaguara jest udanie się na parking samochodowy ulokowanego na terenie parku narodowego hotelu Sheraton.
Brak tukana oraz jaguara rekompensuje nam przejażdżka kolejką na wyższy poziom wodospadu. Tory ułożone są wzdłuż koryta rzeki, dzięki czemu podróżni podczas krótkiej trasy mogą zabijać czas podziwiając okoliczną faunę i florę. Szczególnie sympatyczne wrażenie robią przelatujące grupy motyli, z których każdy wydaje się być w innym kolorze od poprzedniego. Od czerwonych, przez żółte, fioletowe, niebieskie, różowe aż po zielone, wielokolorowe, a także rzadsze gatunki z częściowo przeźroczystymi skrzydełkami. Motyle jednak nie lubią pozować do zdjęć. Są bardzo wstydliwe. Kiedy tylko siadają to składają skrzydełka i nici z fotografowania. Od pewnego momentu towarzyszy nam na oko trzydziestokilkuletnia sympatycznie uśmiechnięta japonka z Osaki.
|
Po lewej Isla San Martin - widok z Brazylii |
Olbrzymi obiektyw jej aparatu fotograficznego komicznie kontrastuje z jej filigranową sylwetką. Nie używa swojego sprzętu fotograficznego jak snajper wypatrując konkretnego ujęcia, lecz jak większość turystów z kraju kwitnącej wiśni raczej jakby obsługiwała plujący ogniem ciężki karabin maszynowy. Kieruje go absolutnie wszędzie i co chwila naciskając spust robi setki zdjęć. W pewnym momencie ma miejsce dość ciekawa sytuacja. Na ręku w którym trzyma aparat fotograficzny siada jej motyl i rozpościera skrzydła. Szkoda, myślimy sobie, takie fajne ujęcie, ale jeżeli przełoży aparat do drugiej ręki to motyl niechybnie ucieknie. Ale zanim zdążyliśmy dokończyć swoją myśl, Japonka zręcznym ruchem wyjmuje z jednego ze schowków biodrowych drugi, niewiele mniejszy aparat fotograficzny i zaczyna robić sesję fotograficzną motyla. Cóż za naród - zawsze gotowi na każdą ewentualność.
Mijamy tą fantastyczną scenerię aby dotrzeć do punktu kulminacyjnego wędrówki po parku narodowym - Garganta del Diablo. Droga do Diabelskiej Gardzieli to system stalowych kładek zawieszonych nad niewinnie i spokojnie wyglądającą z tej perspektywy rzeką. Wystarczy jednak przejść dalej aby dostać gęsiej skórki na widok, oraz na dźwięk potęgi i mocy jaką ze sobą niesie. Po drodze w wodzie widzimy bardzo dużą ilość sumów gigantów. Nie wiem dlaczego ale obydwaj w tym samym momencie zaczynamy rozmawiać o grillowanych rybach. Jeżeli ma się trochę szczęścia można również wypatrzyć na skałach wygrzewające się w słońcu krokodyle.
|
Wodospady Rio Iguazu - Brazylia |
Natężający się dźwięk wraz ze zbliżaniem się do ostatniego punktu wizyty buduje napięcie i wywołuje delikatny niepokój. Zza drzew widać wysoką białą smugę wody podniesioną przez Diabelską Gardziel. Banderas wspomina swój pobyt nad Niagarą, oraz fakt że jest to miejsce bardzo popularne wśród samobójców z całego świata. Jednak kilku z nich wbrew wszelkiej logice udało się przeżyć skok. Rozważania na temat tego czy po skoku w Diabelską Gardziel, samobójca miałby szansę przeżyć dodatkowo wzmacniają lekki niepokój oraz napięcie. Huk jest już bardzo wyraźny i ogłuszający. Po chwili wszystkie wątpliwości dotyczące możliwości przeżycia skoku zostają rozwiane.
|
Garganta del Diablo - widok z Brazylii |
Rozciągający się z góry widok jest niezapomniany, fantastyczny i przerażający zarazem. Mierzący około osiemdziesięciu metrów wysokości, półkolisty wodospad robi piorunujące wrażenie i większość osób może to skwitować jedynie gromkim "wow", i pokiwać z uznaniem głową. Dźwięk jest ogłuszający, a patrząc w dół widzimy zdającą się nie mieć końca otchłań białej piany unoszonej przez uderzającą z olbrzymią siłą wodą. To właśnie przez Diabelską Gardziel przechodzi linia graniczna pomiędzy Argentyną oraz Brazylią. Pomimo że cały kompleks wodospadów Iguazu jest wpisany na listę UNESCO to
właśnie Diabelska Gardziel najbardziej rozbudza wyobraźnię.
|
Garganta del Diablo na wyciągnięcie ręki - widok z Argentyny |
Mimo że przez ogromne połacie piany oraz gęstą białą mgiełkę wewnątrz Diabelskiej Gardzieli próżno jest szukać odbywającej w nim karę biednej Naipi, to jednak to miejsce ma w sobie coś magicznego, nadprzyrodzonego i metafizycznego. Kończymy ten dzień z poczuciem spełnienia, z głową napompowaną od wrażeń i widoków. Nazajutrz się rozstajemy. Ja zostaję jeszcze jeden dzień by pojechać do Foz do Iguacu zrobić zdjęcia Diabelskiej Gardzieli ze strony Brazylijskiej a Luca kończy swoją odyseję po Ameryce Południowej i wraca do domu.
|
Przypomnienie że nie jesteśmy sami w dżungli... |
Choć daleko jeszcze do podsumowywania mojej podróży to jestem szczęśliwy, że już miałem okazję zobaczyć jeden z najfantastyczniejszych cudów natury. Ze względu na złe prognozy pogody mój plan podróży ląduje w koszu. Początkowo z Iguazu miałem zamiar jechać na eksplorację obszarów Gran Chaco. Zamiast tego decyduję się przeciąć w szerz całą Argentynę w jej najszerszym miejscu, tak aby z jej północno wschodniego krańca zawędrować do północno zachodnich regionów Tucuman, Salta oraz Jujuy. Od teraz zaczyna się improwizacja.
Serdecznie zapraszam do lektury kolejnej części relacji.
[
Link]
Stavolta me lo devo leggere a puntate :) La visita al Parco Nazionale, cioe' il piatto forte me lo tengo per la sera !
OdpowiedzUsuńBellissime foto, anche se il soggetto aiuta :). Anche il racconto trasmette molto le sensazioni. Comunque le cascate, ancora piu’ di altri posti, sono luoghi dove solo di persona si puo’ apprezzare in pieno tutta la maestosita’ che suoni ed immagini trasmettono.
OdpowiedzUsuńPer curiosita’ sono andato a controllare qualche dato sulla cascata delle Marmore in Umbria che ricordavo essere molto alta. In effetti ha un salto complessivo di 165 metri, forse persino piu’ alto di Iguazu, anche se e’ molto piu’ stretta e come spettacolarita’ non e’ neppure paragonabile. La cosa simpatica e’ pero’ che ho scoperto che dietro ogni cascata si nasconde una storia d’amore :) Trascrivo la citazione:
"Sulle origini della cascata c'è una leggenda: una ninfa di nome Nera si innamorò di un bel pastore: Velino. Ma Giunone, gelosa di questo amore, trasformò la ninfa in un fiume, che prese appunto il nome di Nera. Allora Velino, per non perdere la sua amata, si gettò a capofitto dalla rupe di Marmore. Questo salto, destinato a ripetersi per l'eternità, si replica ora nella Cascata delle Marmore"
Ah, non manchero’ di raccontare alla nostra amica giapponese l’episodio della fotografa :)
super wpis! gdzie załatwiałeś wycieczkę łodzią i ile ona trwała?
OdpowiedzUsuń