Jednym z podstawowych warunków
poczucia bezpieczeństwa człowieka jest wrażenie sprawowania choćby częściowej
kontroli nad niektórymi aspektami swojej egzystencji. Im większe poczucie
kontroli tym większy komfort. Im większy komfort tym większe poczucie
bezpieczeństwa i mniejsze napięcie. Jest takie przysłowie, jak sobie pościelesz,
tak się wyśpisz. To prawda. Im lepiej się zorganizujemy i przygotujemy tym
mniej zostawiamy miejsca na zdarzenia losowe i chaos.
Jesteś event managerem. Wyobraź
sobie że nagle znalazłeś się w kręgielni. Stoisz przy torze, na którym wkrótce
partię ma rozegrać grupa twoich klientów. Twoim zadaniem jako event managera
jest sumienne ułożenie kręgli zgodnie z życzeniem klienta. Klienci stoją
daleko, nie widzą do końca miejsca gdzie będą stały kręgle. Przekrzykują się
przekazując ci instrukcje, często sprzeczne. W końcu zaczyna ci się wydawać że
rozumiesz czego klienci od ciebie oczekują i zabierasz się za układanie kręgli.
Nie robisz tego jednak sam, ponieważ kręgli jest za dużo, a ty stoisz na torze
obok. Masz do dyspozycji grupę pomocników. Każdy jest odpowiedzialny za
ułożenie jednego z kręgli. To twoi podwykonawcy i pracownicy. W przeciwieństwie
do swoich klientów dobrze widzisz miejsce gdzie kręgle mają być ustawione.
Starasz się im wytłumaczyć dlaczego niektóre ustawienia mają większy a inne
mniejszy sens. Z różnym skutkiem. W tym samym czasie musisz rozmawiać z każdym
ze swoich dostawców oddzielnie i pilnować żeby ustawił swój kręgiel dokładnie
tak jak życzy sobie tego klient. Oni też próbują ci wytłumaczyć że niektóre
ustawienia mają większy a inne mniejszy sens. Z różnym skutkiem, ponieważ każdy
z nich widzi tylko swój kręgiel, a ty masz szerszą perspektywę i widzisz
ustawienie wszystkich kręgli. Próbujesz przekazać ich uwagi swoim klientom.
Znów z różnym skutkiem. Nie bez wysiłku, ale w końcu widzisz że zarys
ustawienia twoich kręgli zaczyna nabierać pożądanego przez klienta kształtu.
Jesteś z siebie zadowolony, pozwalasz sobie na triumfalne zakomunikowanie tego
klientowi. Może nawet na sprawienie sobie małej przyjemności. W końcu na to
zasłużyłeś. Odwracasz się na torze w stronę klientów żeby im się pochwalić że
wszystko gotowe na ich event, i nie pozostaje nic innego jak odrywać kolejne
kartki z kalendarza. Z przerażeniem stwierdzasz że jeden z nich trzyma w ręku
kulę, która za chwilę ląduje na torze tocząc się z dużą prędkością w stronę
twoich kręgli i rozbija je przepięknym trafieniem. To nic, myślisz sobie.
Ułożyliśmy raz, ułożymy i drugi. Znów zaczynasz próbować zrozumieć jakiego tym
razem ustawienia oczekują twoi klienci i co było nie tak z poprzednim. Znów
musisz spróbować to wytłumaczyć kilkunastu swoim pomocnikom, którzy znów muszą
ułożyć swoje kręgle w odpowiednich miejscach. Zanim zdążysz skończyć, po torze
leci już kolejna kula. Odwracasz się i widzisz że pozostali klienci stoją już
ustawieni w kolejce ze swoimi kulami w dłoniach i przebierają nogami czekając
na swoją kolej. Bierzesz głęboki oddech i
myślisz sobie, to nic. Ułożyliśmy dwa razy, ułożymy i trzeci. Czwarty
zresztą też, tak samo jak każdy kolejny. Jesteś event managerem.
Rozsądek podpowiada, że im więcej
czasu mamy na zorganizowanie jakiegoś wydarzenia tym lepiej. Więcej czasu to
większy komfort. Nie trzeba się spieszyć, gonić podwykonawców o dodatkowe
kosztorysy, rozrzucać jak karabin maszynowy kolejnych obowiązków na już
przeciążonych pracowników i wyszukiwać rozwiązań dla spraw pozornie
niemożliwych do wykonania na ostatnią chwilę. I nie sposób się z powyższym
stwierdzeniem nie zgodzić. Natomiast organizacja wydarzenia z dużym
wyprzedzeniem również może nastręczyć nie lada problemów. Tym razem natura
problemu nie bierze się z faktu, że czasu jest za mało, ale z tego że jest go
po prostu za dużo. Uzgodnione rozwiązania mają to do siebie że nie mają zbyt
długiego terminu przydatności. Zawsze będzie pokusa ulepszania wszystkiego.
Bardzo często ma się wtedy do czynienia z sytuacją ulepszania dobrego, co nie
zawsze jest wyśmienitym pomysłem. Wtedy wydaje nam się że wszystko jest już
załatwione i zaklepane, natomiast projekt wymaga ciągłej pracy, ponieważ klient
z czasem zdaje sobie sprawę, że już nie jest zadowolony z rozwiązań które
jeszcze do niedawna wydawały mu się świetne. Z problemem nadmiaru czasu nie
musieliśmy się na pewno borykać z pewnym klientem incentive. Ale po kolei.
- W tych to dopiero będzie
wyglądać do dupy – skwitowała krótko i treściwie zaglądająca mi przez ramię w
monitor Fernanda. Zbliżały się okrągłe urodziny naszej szefowej i wyszliśmy z
oddolną inicjatywą składki na drobny upominek od zespołu. Wybór padł na
akcesoria do biegania. Większą część ekranu zajmowało zdjęcie fioletowych butów
do biegania znanej marki. Odwróciłem się zrezygnowany i rozłożyłem ręce w
geście bezradności. Moja sąsiadka z biurka obok kazała mi się odsunąć od
komputera i sama zaczęła przeglądać oferty. Wysoka brunetka z Brazylii, w
przeszłości pływaczka. Dołączyła do zespołu niedawno, ale szybko się w nim
odnalazła. Bardzo bezpośrednią osobowość podkreślały jej tatuaże. W zasadzie
zgodnie z firmowymi dyrektywami tatuaże pracowników nie powinny być widoczne
kiedy ci mają kontakt z klientami. W przypadku Fernandy oznaczało to długie
spodnie, bluzy z długim rękawem i z golfem. Tak na dobrą sprawę gdyby się
uprzeć powinna również nosić rękawiczki, ponieważ tusz tatuażysty nie
oszczędził także jej dłoni. Na ekranie zaczęły się pojawiać buty w różowych,
choć nieco bardziej stonowanych kombinacjach kolorystycznych. Tego dnia
zamykałem projekt, dlatego wymyślanie pomysłów na prezent dla szefowej
stanowiło kuszący przerywnik, pozwalający na wytchnienie od tabelek arkuszy
kalkulacyjnych. Przerywnik który zostaje dość szybko przerwany.
- Możesz do nas na chwilę
dołączyć? – odwracam się słysząc głos Wilmy. Mogę. Wilma jest moim bezpośrednim
przełożonym i wyższą instancją usiłującą pomagać w tych momentach, w których
jakiś problem staje się szczególnie dokuczliwy lub bardzo trudny do
rozwiązania. Dla zespołu jest niczym Święty Juda Tadeusz, patron spraw
beznadziejnych. Prowadzi mnie do salki konferencyjnej. Światło jest wygaszone a
na ekranie dobiega końca emisja filmiku promocyjnego z dużego eventu, który
organizował nasz zespół. Starając się nie zwracać zbytniej uwagi swoją
obecnością zajmuję miejsce obok Yun, a obok mnie z drugiej strony siada Wilma.
Mam chwilę na ogarnięcie wzrokiem reszty pokoju. Po drugiej stronie siedzi
dwójka mężczyzn i młoda dziewczyna. Jeden nieco starszy od drugiego, siwy w czarnym
podkoszulku. Na pierwszy rzut oka oceniam że wygląda na zaradną i rozgarniętą
osobę, chociaż pierwsze wrażenie wydaje się być mylne. Przechwytuje mój wzrok.
Uśmiecham się lekko, na co odpowiada skinieniem głowy. Drugi mężczyzna, ten
młodszy, jest bardzo zadbany. Ale nie za bardzo. Wygląda na dobrze urodzonego,
sądząc po ubraniach raczej majętnego. Ma urodę amanta i dosyć szarmanckie
usposobienie. U szczytu stołu siedzi Jeveen, czarnoskóra Brytyjka będąca
numerem dwa w naszym biurze i obserwuje reakcje naszych gości. Zajmuje się
pozyskiwaniem nowych klientów i wydaje się że właśnie ten proces mam okazję
obserwować. Patrzę na Yun, moją chińską koleżankę z zespołu operacyjnego. Jest
bardzo doświadczonym i szanowanym członkiem zespołu, i choć od dawna nie mieszka
w Państwie Środka to czasem przy dłuższej współpracy na wierzch wychodzą
różnice kulturowe. Jest skupiona na swoim telefonie, więc odwracam wzrok do
Wilmy. Wilma urodziła i wychowała się w Bombaju i domyślam się że właśnie temu
zawdzięcza swoją życiową zaradność. Jest bardzo kordialna ale i dość
bezceremonialna i bezpośrednia. Dość szybko skraca dystans. I choć w swojej
działce jest bezkonkurencyjna, to wiele osób wypomina jej że mogłaby popracować
nad swoimi zdolnościami komunikacyjnymi. Pracujemy razem od dawna i mimo tego
że bardzo często jak to bywa podczas sytuacji granicznych podczas pracy przy
projekcie dochodzi między nami do konfliktów to jednak nasze stosunki
naznaczone są wzajemnym szacunkiem i sympatią. Filmik dobiega końca a Jeveen
tłumaczy naszym gościom jakie usługi podczas eventu świadczyliśmy dla klienta z
nagrania. Nadal nie mam pojęcia o co chodzi w tym spotkaniu, ani dlaczego się
na nim znajduję. Pewnie zaraz się dowiem. Takie sytuacje nie należą zresztą do
rzadkości. Mam określone zadania w zespole, natomiast ze względu na
wszechstronność i umiejętność szybkiej adaptacji dość często wykorzystywany
jestem jako masa hydrauliczna, która ma za zadanie znaleźć i szczelnie wypełnić
wszelkie luki w projekcie. Na razie siedzę i lekko kiwam ze zrozumieniem głową,
mimo że nic nie rozumiem. Jeveen omawia z szarmanckim mężczyzną warunki
kontraktowe. Płatność, terminy, klauzule. Tyle że to są potencjalni klienci
wywnioskowałem już wcześniej. Ponieważ warunki naszych kontraktów znam niemal
na pamięć, ponieważ sporządzam je dziesiątkami, nieco się wyłączam. Zauważyłem
że starszy mężczyzna również specjalnie nie uważa tylko coś notuje. Nagle z
zamyślenia wyrywa mnie moje imię wypowiedziane przez Jeveen. Zdaje się jest w
trakcie prezentacji zespołu projektu. Domyślam się że musi to być dość złożona
sprawa, ponieważ do prostego projektu nie potrzeba więcej niż jednej osoby jako
lead event manager. W tym wypadku jest nas z Yun dwójka, co wskazuje na to że
mamy do czynienia z problematycznym projektem. Po chwili jednak orientuje się
że w skład zespołu poza mną i Yun będzie również wchodzić Wilma. Zespół złożony
z trzech event managerów. Robi się ciekawie. Teraz wiem że sprawa jest poważna,
natomiast jeszcze nie rozumiem dlaczego. Następnie po laudacji naszych
niezwykłych umiejętności i omówieniu naszego bogatego doświadczenia Jeveen
przedstawia naszych gości. Młodszy, ten szarmancki, nazywa się Hadi. Z
pochodzenia jest w połowie Brytyjczykiem i w połowie Libańczykiem. Mogę się
domyślać, że sposób bycia bon vivanta determinują w nim geny libańskie. Dość
żywiołowo reaguje na wszelką obecność płci przeciwnej w swoim bezpośrednim
otoczeniu. Werbalizuje swój entuzjazm w temacie współpracy z Yun. Swoją radość
usprawiedliwia tym, że kiedyś miał chińską dziewczynę i była super. Sądząc po
minie jaką robi Yun, nie jest to wyśmienity początek współpracy. Drugi z
mężczyzn nazywa się Tom, a młoda blondynka o imieniu Amanda siedząca obok niego
okazuje się jego asystentką. Tom jest Amerykaninem prowadzącym agencję eventową
i wypowiada się, w przeciwieństwie do Hadiego, jak osoba która zna się na
rzeczy. Hadi poza opowieściami o swoich egzotycznych podbojach miłosnych,
skupia się na podkreślaniu swoich znajomości z wysoko postawionymi osobami w
Abu Dhabi, Dubaju i któż tam może wiedzieć gdzie jeszcze. Po jakimś czasie,
kiedy sprawy formalne zostają już omówione żegnamy się z Hadim i Jeveen, a w
pokoju zostajemy jedynie z Tomem i Amandą. Klientem jest firma z rynku IT z
Pakistanu, zajmująca się sztuczną inteligencją. Projekt dotyczy grupy incentive
liczącej pięćset osób. Nie jest to wprawdzie mała grupa, natomiast nasz zespół
ma doświadczenie w obsłudze grup liczących powyżej tysiąca, kilku lub nawet
kilkunastu tysięcy osób. Dlatego sama liczba uczestników nie robi na nas wrażenia.
Duże wrażenie robi natomiast na mnie data. Event ma się odbyć za dwa tygodnie
od dnia dzisiejszego. Dla każdego zgromadzonego w pokoju to tempo jest
rekordowe. Jeżeli Jeveen się zgodzi przyjąć to zlecenie, po raz kolejny
zweryfikujemy hasło „nie ma rzeczy niemożliwych”. Sprawa przedstawia się
następująco. Firma była przekonana że sama poradzi sobie z organizacją tego
eventu. Jako że jest to pierwszy event w historii firmy, nie mieli
doświadczonego personelu który mógłby się tym zająć. Udało im się zarezerwować
hotel i loty i sprawa została uznana za załatwioną. Dopiero na dwa tygodnie
przed dzisiejszym spotkaniem ktoś zadał nieśmiało pytanie o to co się dzieje na
miejscu kiedy już ci ludzie wylądują. Wtedy na właściciela i kierownictwo firmy
padło przerażenie. Niedługo ponad pięćset osób przyleci do Dubaju i nie bardzo
będzie wiadomo co z nimi począć. Postanowiono zatrudnić specjalistę od eventów
żeby wszystko ogarnął. Zadanie to zostało powierzono znajdującemu się na
miejscu Hadiemu. Ten zasięgnął języka i z polecenia znalazł Toma, którego
natychmiast ściągnął ze Stanów Zjednoczonych. Jednak biorąc pod uwagę złożony
program i ilość uczestników Tom uczciwie stwierdził że nie da rady zrealizować
tego programu w tak krótkim czasie i potrzebuje bezwzględnego wsparcia na
miejscu. Właśnie wtedy rozpoczęło się szukanie partnera gotowego podjąć
wyzwanie. Kolejne agencje odpadały ze względu na brak doświadczenia w
realizacji wydarzeń na tą skalę przy tak krótkim czasie do realizacji. I tak
drogą eliminacji doszliśmy do salki konferencyjnej, w której Tom i Amanda
przedstawiają nam założenia projektu. Brak potwierdzonych rezerwacji przy dwóch
tygodniach do realizacji przy grupie liczącej pół tysiąca uczestników stanowi
wyzwanie. Jednak organizacja zasobów i odpowiedniego planu logistycznego okaże
się w tym wypadku krytyczna. Hadi postanowił się popisać swoimi znajomościami i
obiecał właścicielowi firmy dość malowniczą lokalizację dla jednej z kolacji.
The World Islands to jeden z najbardziej rozpoznawalnych mega projektów złotej
ery Dubaju. Zlokalizowany w pewnej odległości od linii brzegowej archipelag
setek sztucznych wysp, tworzących z lotu ptaka mapę świata, elektryzował opinię
publiczną od dawna. Wydrukował się w świadomości na tyle, że z oczywistych
względów organizacja w tym miejscu wydarzenia firmowego wydawała się być
łakomym kąskiem. Jedną z nielicznych w owym czasie zagospodarowanych
komercyjnie była wyspa Lebanon, ulokowana gdzieś na „Bliskim Wschodzie” w
okolicach Libanu na usypanym w piasku „archipelagu świata”. Nietuzinkowość tego
miejsca determinuje również jego niedostępność, przez co staje się jeszcze
bardziej elitarne. Można się tam dostać jedynie łodzią lub helikopterem. No
właśnie. Helikopterem bądź łodzią. Wygląda na to, że za dwa tygodnie organizujemy
tam kolację dla pięciuset osób a ktoś do tej pory wysilił swoją wyobraźnię
ograniczając wizualizację wydarzenia tylko do momentu kiedy goście bawią się na
prywatnej wyspie w najlepsze. Niestety nikt nie zadał sobie pytania w jaki
sposób mają się tam dostać. Kiedy poruszamy tę kwestię Tom marszczy brwi.
Przyznaje że to jest pięta Achillesowa tego projektu i jego największe ryzyko.
Na tym etapie ryzyko które bardzo łatwo może się zmaterializować. Tom
przyznaje, że potrzebujemy logistycznego cudu żeby to się udało w tak krótkim
czasie. Tym razem ja marszczę brwi i drapię się po skroni. Odwracam się w
stronę Wilmy żeby sprawdzić jej reakcję. Kiedy spotykam jej wzrok obydwoje
przez chwilę siedzimy w milczeniu. Po chwili Wilma uśmiecha się nieznacznie i
kładzie mi dłoń na ramieniu i mocno ją zaciska. Odwraca się do Toma, wciąż nie
zdejmując dłoni z mojego ramienia. Już rozumiem komu przypadnie przyjemność
rozwiązania tej drobnej niedogodności. Wilma spokojnym głosem oznajmia: w takim
razie dobrze się składa, że wzięliśmy ze sobą mistrza logistyki.
Wśród najbardziej zaprawionych w
boju członków naszego zespołu, każdy event manager jest na tyle wszechstronny,
że poradzi sobie lepiej lub gorzej z każdym zadaniem. Jednak każdy ma jakąś
specjalizację, jakiś talent, który czyni go najlepszym w którejś z nich. Moim
jest logistyka. Talent odkryłem w sobie, jak to często bywa, całkiem
przypadkiem kilka lat wcześniej. Przez kilka sezonów miałem przyjemność
zawiadywać logistyką transportową operacji portowych, organizowaną w portach
Zjednoczonych Emiratów Arabskich dla największych statków wycieczkowych.
Tysiące ludzi wylewających się tłumną masą z pokładu, należy odpowiednio
upakować w dziesiątkach autokarów, minivanów, jeepów i samochodów osobowych w
jak najkrótszym czasie. Aby zapanować nad tłumem i taką ilością pojazdów i
personelu, należy przyswoić sobie umiejętność planowania harmonogramów pracy,
opanować układanie dokładnych rozpisek pojazdów oraz ich tras, przyswoić zasady
ergonomii i zachowania tłumu jak również organizacji i sterowania przepływem
dużej ilości ludzi. Nie zapomnę swojego pierwszego dnia w porcie, kiedy nie
bardzo wiedząc czego mogę się spodziewać prawie wyszedłem z siebie i stanąłem
obok ze stresu. Z pokładu statku wylało się kilka tysięcy przekrzykujących się
osób. Wszyscy napierali na moje stanowisko a ja próbowałem spełniać ich
oczekiwania jak najlepiej. Kiedy pojawiły się pierwsze nieprzewidziane
okoliczności, opóźnienia, źle ponumerowane, podstawione w innej kolejności lub
po prostu doznające awarii autokary miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Kiedy
wydawało się że gorzej już być nie może, zaczęły się problemy z personelem.
Wszyscy kierowcy chcieli mieć przerwę na obiad w tym samym momencie, i zaczęli
się wygrażać, że jak nie wracają na stanowisko dopóki nie zjedzą. Dodatkowo
przewodnicy, którzy mieli obsługiwać wycieczki autokarowe notorycznie się
spóźniali lub dostawali sprzeczne czy wręcz niepoprawne informacje na temat
swoich zadań, przez co powstawały niepotrzebne opóźnienia i co najgorsze frustracja
wśród klientów. Doświadczenie pierwszego dnia można opisać jako
traumatyczne. Miałem ochotę zrezygnować.
Nie zrezygnowałem. Zamiast tego skupiłem całą swoją energię na wypracowanie
bardziej efektywnego systemu opartego na skrupulatnym planowaniu, żelaznej
dyscyplinie, transparentnych i wyczerpujących instrukcjach oraz harmonogramach,
a przede wszystkim na ergonomii i wizualizacji fazy operacyjnej. Pracowałem nad
usprawnianiem procesów przy czym aby tego dokonać chłonąłem wiedzę jak gąbka.
Po kilku tygodniach efekt końcowy przeszedł najśmielsze oczekiwania. W porcie
panował porządek i wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. O każdym
pojeździe wjeżdżającym do portu wiedziałem wszystko. Ile może zabrać na pokład
osób, ile sztuk bagażu, jaki ma promień skrętu i ograniczenia strukturalne.
Znałem każdego kierowcę z imienia, i wiedziałem kogo mogę zostawić samemu sobie
a komu muszę przykręcić śrubę z dyscypliną. Poprzez uważną obserwację
zachowania tłumu udało się zoptymalizować zarządzanie kolejkami, sposób w jaki
pojazdy powinny być zaparkowane, wcześnie identyfikować punkty krytyczne w
których mogą tworzyć się wąskie gardła, a nawet ustalić to od której strony
należy do pojazdów wprowadzać pasażerów. Wszystko przy zachowaniu norm
bezpieczeństwa i komfortu klientów. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z
logistyką, która miała się zakończyć obronieniem doktoratu z zarządzania
chaosem. Z wystraszonego tłumem przytłoczonego koordynatora, któremu klienci i
pracownicy wchodzą na głowę stałem się pewnym siebie zahartowanym generałem
dowodzącym portem.
Doświadczenie zaprocentowało
kiedy jedna z koleżanek napotkała problem podczas organizacji kolacji na
pustyni dla Międzynarodowego Stowarzyszenia Transportu Lotniczego IATA. Goście
zostali w ostatniej chwili przeniesieni do innego hotelu. Nowo otwarty hotel
Conrad skusił organizatorów niskimi stawkami promocyjnymi, dzięki czemu goście
mogli się cieszyć pachnącym nowością, lepszym i wciąż bardzo dogodnie
usytuowanym względem centrum konferencyjnego hotelem. Zmiana pociągnęła za sobą
jednak również pewną niedogodność logistyczną. Hotel znajdował się przy samej
autostradzie Sheikh Zayed Road, przez co nie było wystarczająco dużo miejsca na
to by zrobić porządny podjazd. Bardzo wąski podjazd oznaczał znaczne utrudnienia
w załadowaniu do osiemdziesięciu terenówek blisko pięciuset gości i szybkim
wysłaniu ich na pustynię. To oznaczało opóźnienie względem pierwotnego planu.
Nie mogliśmy ingerować w program konferencji której nie organizowaliśmy, a
harmonogram wieczoru został już ułożony, i wszystkie usługi z nim związane
pozamawiane zostały na konkretną godzinę. Na tym etapie bardzo ciężko było go
zmienić. Część ta dotyczyła zwłaszcza elementów rozrywkowych wieczoru, ponieważ
w planach był również pokaz fajerwerków. Na taki pokaz w miejscu gdzie
organizowana była kolacja należy uzyskać od różnych instytucji cały szereg
pozwoleń, wydawanych na konkretną godzinę, włączając w to obecność na miejscu
wozu strażackiego. Ponowne wyrobienie wszystkich pozwoleń byłoby nie tylko czasochłonne
i pracochłonne, ale wiązało by się z koniecznością ponownego ich opłacenia.
Innymi słowy przesunięcie godziny rozpoczęcia ceremonii byłoby uciążliwe już z
powodów formalnych. O ile jednak było wciąż możliwe, to pojawił się jeden
problem. W programie był również przystanek na podziwianie zachodu słońca. A
zachód słońca to jedyny punkt programu, którego nie możemy przesunąć. Chociaż
kiedyś ku zdziwieniu swojego klienta obiecałem mu że wykonam odpowiedni telefon
i spróbuję tego dokonać, był to raczej rodzaj próby kiepskiego żartu. Program
wydarzenia brał pod uwagę możliwości załadunku pasażerów z łatwo dostępnego,
rozległego parkingu poprzedniego hotelu i przewidywał na to dwadzieścia minut.
Zrobienie tego w dwadzieścia minut z podjazdu hotelu Conrad wydawał się
wyzwaniem niemożliwym do realizacji. Dlatego też tego popołudnia wychodząc z
biura kiedy przechodziłem koło biurka koleżanki organizującej to wydarzenie
powiedziała mi z zatroskaną miną że dwadzieścia minut byłoby idealne, ale zdaje
sobie sprawę z tego jak się sprawy mają i jeżeli uda się nam to zrobić w
trzydzieści albo czterdzieści minut to może aż tak bardzo nie zakłóci planu
wieczoru. Z nieco udawaną pewnością siebie, ale też przepełnioną wewnętrznym
spokojem stanowczością zapewniłem ją że wszyscy goście będą w drodze na
pustynię po dwudziestu minutach. Dzięki optymalizacji zasobów, ergonomicznej
organizacji i wspaniałej pracy całego zespołu zrobiliśmy to w osiemnaście
minut. Wysłaliśmy czterysta osiemdziesiąt osób stłoczonych przy jednym wąskim
przejściu, w osiemdziesięciu samochodach terenowych, z podjazdu mieszczącego
sześć samochodów jednocześnie, stale uzupełniając samochody na przemian z
parkingu podziemnego oraz parkingu hotelu obok w osiemnaście minut. Ten wieczór
szybko obrósł legendą i przesunął granicę definicji rzeczy możliwych nieco
dalej.
Dlatego teraz stoję przed jednym
z największych wyzwań swojej kariery. Na jego złożoność ma wpływ kilka
czynników. Ilość osób. Jeżeli chodzi o przewożenie ludzi, oczywistym jest że im
większa ich ilość tym możliwości ich transportu stają się bardziej ograniczone
i złożone pod kątem zasobów. Lokalizacja miejsca wydarzenia. Sam fakt że
kolacja odbywa się na wyspie wprowadza kolejne ograniczenie. Transport lądowy
na miejsce odpada, ponieważ na wyspę nie prowadzi żaden most. Helikopter czy
hydroplan odpada ze względu na koszty. Poza tym odpowiednią ilość helikopterów
do przetransportowania pięciuset osób mogłoby dostarczyć jedynie wojsko.
Pozostaje transport morski. I tu też nie jest łatwiej. Ignorując na chwilę
pozostałe problemy, to obszar przy linii brzegowej to wody terytorialne
Zjednoczonych Emiratów Arabskich, co powoduje że wszyscy pasażerowie podlegają
jurysdykcji straży przybrzeżnej tego kraju. Teraz ignorując fakt że wszyscy
muszą mieć przy sobie dokumenty na wypadek wylegitymowania ich przez tą straż
przybrzeżną pojawia się kolejny problem. Po wpłynięciu na archipelag The World
Islands opuszczamy wody terytorialne ZEA, ponieważ jest to teren prywatny.
Teren prywatny jest własnością Nakheel, firmy która budowała w Dubaju zarówno
palmy jak i World Islands. Potrzebujemy pisemne pozwolenie na wpłynięcie na ich
prywatne wody. Kolejną przeszkodą jest dobranie odpowiedniego środka
transportu, w naszym wypadku ograniczonego do łodzi. Odpowiednią pojemność może
dać kombinacja wypożyczonych jachtów. Niemniej jednak pomysł ten odpada ze
względu na stratosferyczne koszty czarteru tych jednostek, płatne za każdą
godzinę postoju w trakcie kolacji, gdzie również pojawia się problem gdzie by
miały zostać zacumowane? Wyspę Lebanon stale obsługują prywatne łodzie
właściciela wyspy, natomiast jest ich zbyt mało, a i tak mieszczą jedynie
dwanaście osób. Jest to wysoce nieefektywna opcja. Dodatkowym wyzwaniem jest
fakt, że na organizację mamy niespełna dwa tygodnie. Z taką ilością czasu nawet
przejście biurokracji do uzyskania niezbędnych pozwoleń graniczy z cudem. Po
wewnętrznym spotkaniu zespołu i burzy mózgów jasno ustalamy już zadania, a by
móc skupić się na wybranych problemach. Zostaję ze swoją zagadką logistyczną
sam, a wieczorem mam okazję nieco się zrelaksować, ponieważ zabieram Toma na
inspekcję naszego obozu na pustyni gdzie ma się odbyć jedna z kolacji. Po
załatwieniu części profesjonalnej odchodzimy nieco od tematów zawodowych,
postanawiamy nieco wyluzować i napić się piwa. Potem, żeby zwieńczyć wieczór
jak prawdziwi mężczyźni postanawiamy zrobić sobie tatuaże niczym członkowie
gangu motocyklowego. Z tymi małymi różnicami, że nasze tatuaże są zrobione
henną przez sympatyczną panią i za kilka dni nie będzie po nich śladu, a
zamiast groźnego logo gangu z trupią czachą tatuujemy sobie w języku arabskim
imiona naszych żon. Tom jest bardzo zadowolony z obozu i poziomu obsługi. Tą
częścią eventu zajmuje się Yun. Opowiadam o eventach które organizowaliśmy w
tym obozie, o strukturach które możemy wznieść, o elementach rozrywkowych które
możemy zaproponować i które pasują do atmosfery i klimatu tego miejsca.
Spuszczam zasłonę milczenia na ostatni event organizowany w tym miejscu przez
Yun przy którym jej pomagałem. Tego wieczoru gościliśmy siedmiuset osobową
grupę właścicieli butików pewnej znanej marki odzieżowej z osobami
towarzyszącymi. Wśród klientów dominowały osoby z Korei, Japonii oraz Hong
Kongu. W pierwszej części wieczoru wszystko przebiegało zgodnie z planem, ale w
drugiej goście zdawali się mieć niesamowitą determinację w potwierdzeniu
stereotypu według którego Azjaci nie słyną z mocnej głowy do alkoholu. Obsługa
obozowiska spędziła większą część wieczoru na podnoszeniu śpiących gości spod
stolików koktajlowych, sprzątaniu ich wymiocin oraz próbami zaprowadzenia ich
do terenówek… z których znów musieli sprzątać ich wymiociny. Swoistą wisienką
na torcie tego eventu był pewien zakulisowy incydent o którym klienci nigdy się
nie dowiedzieli. Jednego z przewodników pustynnych użądlił skorpion. Trafił w
miejsce, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę. Choć cała sytuacja brzmi
dosyć komicznie, to jednak nie obyło się bez wizyty w szpitalu i przypisaniu
silnych środków przeciwbólowych. W każdym razie tego wieczoru Yun przybyło
nieco siwych włosów. Natomiast nasz wieczór dla odmiany upływa bardzo
przyjemnie, więc nie niepokoje swojego gościa anegdotami ze wspomnianego eventu
modowego. W drodze powrotnej kiedy Tom zajmuje się odpisywaniem na maile, ja
znów wracam do rozwiązywania swojej zagadki. W końcu wpadam na pewien pomysł.
Ma bardzo dużo luźnych elementów które mogą się nie udać, ale przynajmniej
pozwoli zmienić status sprawy z niemożliwy do wykonania, na bardzo trudny do
wykonania.
- Użyjemy promów transportu publicznego
RTA – przedstawiam swój pomysł Wilmie i Yun. Plan jest bardzo wstępny. Poza
dokładną inspekcją miejsc cumowania, w tym również pod kątem odpowiedniej
szerokości kanałów dostępowych jak i głębokości wody, uzyskaniem akceptacji i
pozwoleń od straży przybrzeżnej i Nakheel, wyznaczeniem trasy, i innymi
rozważaniami natury organizacyjnej pozostaje oczywiście jeszcze jeden problem.
Są nim same promy, a raczej instytucja która je wykorzystuje. RTA, czyli Road
and Transport Authority to spółka zarządzająca transportem publicznym w Dubaju.
Jest to firma państwowa, co sprawia że identyfikacja oraz następnie nawiązanie
bezpośredniego kontaktu z osobą decyzyjną graniczy niemal z cudem. Zegar tyka,
więc wszelkie ewentualne ustalenia trzeba będzie poczynić w czasie
redefiniującym pojęcie ekspresowo. A tego rodzaju instytucje nie są znane z
szybkości w działaniu i podejmowaniu decyzji. Zanim jednak poczyni się choćby
wstępne ustalenia, warto sprawdzić pomysł pod kątem możliwości jego wykonania.
Muszę znaleźć sposób żeby sprawdzić ile maksymalnie promów możemy użyć, jaka
jest maksymalna liczba pasażerów jaką możemy zabrać, ile czasu potrzebują aby
dopłynąć na wyspę i jakie mają ograniczenia w poruszaniu się. Na chwilę obecną
nawet nie myślę o kwestii ceny. Nawet jeżeli ta ostatnia okaże się zaporowa, to
zwlekanie z organizacją do ostatniej chwili postawiło nas pod ścianą. Ale po
kolei. Zaczynam przeszukiwać swoją bazę kontaktów. Jestem pewien że spośród
ponad tysiąca osób, które mam zapisane w książce telefonicznej znajdzie się
osoba, która zna osobę która może mi pomóc. I rzeczywiście się nie mylę.
Kilkanaście miesięcy wcześniej pracując przy największym projekcie incentive na
Bliskim Wschodzie korzystaliśmy z łodzi należącej do RTA w celu wahadłowego
przemieszczania personelu naszego oraz klienta pomiędzy poszczególnymi łodziami
– restauracjami dhow zacumowanymi w kanale Dubai Creek. Znajduję kontakt do
skippera łodzi. Skipper przekazuje mi kontakt do osoby z RTA, która odpowiadała
za łódź. Osoba ta już nie pracuje w RTA, ale podaje mi numer do innej. Tego
numeru już nikt nie odbiera i trop się urywa. Niespecjalnie jest czas żeby
czekać i próbować dalej, stąd muszę sięgnąć po asa z rękawa. Asem jest mój
człowiek od zadań specjalnych. Khalifę poznałem rok wcześniej przy okazji
organizacji pustynnego safari dla jednego z naszych stałych klientów z USA.
Zdziwił mnie niezmiernie i zaintrygował widok wysokiego, wysportowanego
mężczyzny z nienagannie przystrzyżoną brodą w khandurze, wykonującego zadania
koordynatora na pierwszej linii frontu. O dziwo o istnieniu Khalify w firmie
wiedziało jedynie kilka osób, ponieważ jego obecność w pracy należała raczej do
rzadkości. Jak się później okazało Khalifa miał też drugą pracę, a raczej może
należałoby ją nazwać pierwszą, ze względu na to że ważniejszą. Mimo stosunkowo
młodego wieku służył w randze oficera w oddziale specjalnym komandosów armii
ZEA. Szczegóły owiewała jednak mgiełka tajemnicy a znalezienie go w pracy
graniczyło z cudem, przy czym należy podkreślić że każda jego nieobecność była
usprawiedliwiona służbą. Zawsze dobrze się dogadywaliśmy i na całe szczęście
stałem się jedną z dwóch osób w firmie, które znalazły się w posiadaniu jego
prywatnego numeru telefonu. Khalifa stał się moim człowiekiem od zadań
specjalnych i zwracałem się do niego w sprawach delikatnych i wymagających
kontaktu z miejscowym rządem. Starałem się nie nadużywać tej znajomości i
oszczędzać proszenie o przysługi do sytuacji naprawdę nadzwyczajnych. Ale jak
już wcześniej wspomniałem projekt wisiał na włosku, stąd po krótkim namyśle
wybrałem numer. Khalifa swoim zwyczajem nie odebrał, ale oddzwonił po kilku
godzinach. Sympatycznym miejscowym zwyczajem, zanim przeszliśmy do rzeczy
rozmawialiśmy o tym co u nas słychać przez prawie dziesięć minut. Dziesięć minut
które naprawdę się dłużą, kiedy jest się przytłoczonym pracą. W końcu Khalifa
powiedział że wykona kilka telefonów i się odezwie. Po kolejnych kilku
godzinach odebrałem telefon od kapitana Kunisa, który zajmuje się flotą statków
w gestii RTA. Zawsze mnie zadziwiała łatwość z jaką Khalifa znajduje
odpowiednią osobę w tak krótkim czasie. Bez odpowiednich znajomości uzyskanie
tego kontaktu drogą oficjalną zajęłoby dni, albo co bardziej prawdopodobne
tygodnie. My mamy już niewiele ponad tydzień na realizację, więc nie narzekam.
Kapitan Kunis jest bardzo rzeczowy i profesjonalny, nakreślam mu sytuację i
dowiaduje się że zwolnić do czarteru mogą teoretycznie cztery promy, natomiast
jest jeszcze jeden który właśnie przechodzi serwis i być może uda się go
zwolnić za kilka dni. Każdy z nich pomieści maksymalnie stu gości. Na mojej
twarzy pojawia się uśmiech. Jeżeli uda nam się wyczarterować pięć promów, to
nie będziemy musieli robić wahadła, które opóźniłoby cały proces. Kapitan Kunis
wspomina że będzie również musiał wysłać jeden z promów na próbne przepłynięcie
trasy i sprawdzenie doku na wyspie, żeby potwierdzić że to możliwe. Jesteśmy w
kontakcie. Mam już w ręku coś konkretnego, więc przedstawiam pomysł klientowi.
Hadi i Tom cieszą się że być może udało się rozwiązać problem. Następnego dnia
kapitan Kunis oddzwania, potwierdzając że operacja jest możliwa do wykonania.
Rozmawiamy o wysłaniu promów ze stacji RTA w Al Ghubaiba. Dotarcie do tej
lokalizacji wieczorową porą jest koszmarne ze względu na korki, zwłaszcza że do
przemieszczenia takiej grupy potrzebujemy trzynastu autokarów. O parkingu można
zapomnieć, a problemem jest także znalezienie miejsca żeby w okolicy wysadzić
taką ilość ludzi z kilkunastu autokarów. Ale jeden problem na raz, i tak
poczyniliśmy duży krok do przodu. Tom i Amanda zatrzymali się w JW Marriott
Marquis, najwyższym w tym czasie hotelu na świecie. Prymat pierwszeństwa na
liście przejął od Rose Rahyaan Rotana, które wyprzedziło hotel Burj Al Arab. Za
kilka lat JW Marriott Marquis sam zostanie wyprzedzony przez Hotel Gevora,
który będzie od niego wyższy o półtora metra. Ciekawostką jest że wspólną cechą
wszystkich wymienionych najwyższych hoteli świata jest to, że znajdują się w
Dubaju. Co jednak istotniejsze z praktycznego punktu widzenia, ich hotel
znajduje się tuż obok naszego biura i aby się do niego dostać wystarczy przejść
przez wspólny parking. Wracając przez wspomniany parking postanawiam nie iść
bezpośrednio do biura tylko po kawę do kawiarni w budynku obok. Wychodząc już z
kubkiem napoju w dłoni spotykam naszą księgową Whinney, która robi sobie akurat
przerwę na papierosa. Whinney jest istną skarbnicą wiedzy o tym co aktualnie
dzieje się w biurze, ponieważ ma regularny kontakt z nami wszystkimi kiedy po
skończonym projekcie przychodzimy do niej zamykać budżet i rozliczać wszelkie
wydatki. Stoimy i rozmawiamy chwilę kiedy mój wzrok zatrzymuje się na nowo
otwartym wiadukcie, który przez ostatni rok zaburzał cały okoliczny ruch.
Wiadukt przenosi autostradę Sheikh Zayed Road nad nowo wybudowanym kanałem,
który łączy Dubai Creek z morzem od drugiej strony. Niesamowitym
przedsięwzięciem logistycznym było już samo przekopanie tego kanału pod
autostradą, ale zanim tego dokonano zbudowano nad nią wiadukt bez jej
zamykania, aby następnie przekierować tam ruch do wykopania samego kanału.
Biorąc pod uwagę że mówimy o głównej arterii komunikacyjnej miasta z sześcioma
pasami ruchu w każdą stronę, przedsięwzięcie to robi wrażenie. Kanał nie został
jeszcze oficjalnie otwarty a jego wybrzeża wykończone i zagospodarowane.
Niemniej jednak kanał znajdował się przy samym hotelu JW Marriott Marquis i
miał ujście do morza. Po przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłem to czego
szukałem. Przy nabrzeżu znajdowały się ledwo co ukończone przystanie stanowiące
stacje dla statków RTA, po jednej na każdej stronie. Oceniłem odległość na
około sto pięćdziesiąt metrów, co przy w miarę chłodnych temperaturach
grudniowych pozwalało na przejście z hotelu do przystani na piechotę.
Pozwoliłoby to na rezygnację z transportu autokarem w celu dostania się na
prom, znaczne skrócenie czasu i oczywiście zmniejszenie kosztów samego
transportu. Pewne wyzwanie stanowiła stacja powrotna, ponieważ znajdowała się
po drugiej stronie kanału. Rozwiązaniem dla tego wyzwania było przejście wiaduktem,
do którego prowadziły wąskie i wysokie schody, z opcją skorzystania z wind dla
osób o ograniczonej mobilności. Rozwiązanie dalekie od idealnego dla tak
licznej grupy, ale i tak świetne w porównaniu z alternatywami jakie mieliśmy.
Po powrocie do biura zadzwoniłem do kapitana Kunisa, który stwierdził że to
wykonalne. Niemniej musiał jeszcze to oficjalnie potwierdzić z przełożonymi. Po
godzinie miałem już szkic planu logistycznego z listą niezbędnych zasobów,
dokładnie wyliczonym harmonogramem oraz mapkami sytuacyjnymi do przedstawienia
klientom do ich akceptacji. Akceptacja oczywiście była natychmiastowa, a na
twarzy Hadiego widać było ulgę. Końcowe ustalenia z kapitanem Kunisem okazały
się czystą formalnością. Niemożliwe stało się faktem. W kilka dni udało się
opracować i sfinalizować sprawę. Mieliśmy plan działania i byliśmy gotowi do
realizacji. Plan wykonałem w dwóch wariantach, do wyboru w zależności od tego
czy będziemy mieli cztery czy pięć promów do dyspozycji. Mieliśmy trochę
szczęścia ponieważ okazało się że piąty prom wrócił do floty na czas. W wieczór
kolacji wszystko było zapięte na ostatni guzik. Jednym z najtrudniejszych
aspektów pracy event managera jest to że w niektórych aspektach projektu należy
zaufać kontrahentom i podwykonawcom. O ile opinie na temat współpracy z RTA nie
zachęcały w żadnym wymiarze do optymizmu, to Kapitan Kunis jednak nie zawiódł.
Promy przypłynęły wzorowo na czas, a turnover pomiędzy nimi wykonany był bardzo
profesjonalnie. Goście wychodzili specjalnie do tego celu otwartym tylnym
wyjściem z hotelu, prowadzeni przez sieć specjalnie w tym celu zatrudnionych
hostess. Do najbardziej odpowiedzialnej funkcji zliczania i wpuszczania na
pokład gości wybrałem Yaganę. Ta hostessa z Iranu zaimponowała mi swoją
punktualnością, słownością i poziomem profesjonalizmu. Najbardziej imponujący
był jednak fakt, że w dniu eventu miała skończone szesnaście lat, a pracować w
tym wieku mogła jedynie dzięki specjalnemu dokumentowi sporządzonemu przez jej
matkę, która była prawniczką. Co ciekawe, nie była to wcale jej pierwsza praca.
Tę również wykonała wzorowo. Stałem i patrzyłem z satysfakcją jak kilkaset osób
płynnie przemieszcza się nabrzeżem na odcinku między hotelem a przystanią,
znika we wnętrzach kolejnych promów i odpływa w stronę czekającej na nich
ekskluzywnej kolacji na jednej z wysp World Islands. Na nabrzeżu zauważyłem
elegancko ubranego na czarno mężczyznę po pięćdziesiątce. On również mnie
zauważył. Skinąłem mu i skierowałem swoje kroki w jego kierunku. Nie musieliśmy
się sobie przedstawiać. Stał przede mną kapitan Kunis. Uścisnąwszy mu rękę
zdałem sobie sprawę że zorganizowaliśmy takie przedsięwzięcie logistyczne w
kilka dni, rozmawiając wyłącznie przez telefon bez ani jednego spotkania twarzą
w twarz. Dubaj po raz kolejny udowodnił mi że nie ma rzeczy niemożliwych.
Swietny tekst. Czyta sie jak kryminal.
OdpowiedzUsuń