Przejdź do głównej zawartości

Kilimandżaro - wyprawa na dach Afryki

Kilimandżaro - wyprawa na dach Afryki



Moshi


Uhuru Peak - cel osiągnięty, dach Afryki zdobyty!
Do tarasu widokowego znajdującego się w dolnych rewirach przeciętności hotelu dobiegał stłumiony gwar uliczny. Czteropiętrowy budynek hotelowy znajdował się w samym centrum miejscowości Moshi w Tanzanii. Próżno szukać pamiętających jeszcze czasy jego świetności wśrod żywych, jednak gdy nie miało się wobec niego absolutnie żadnych oczekiwań spelniał swoją rolę. Rozciągający się z tarasu widok rekompensował mankamenty hotelu. Spośrod gęstych chmur chylącego się ku końcowi sezonu deszczowego w końcu wyłoniło się monstrum. Kilimandżaro jest górą bardzo wstydliwą i rzadko kiedy daje się podziwiać ze znajdującego się w poblizu miasteczka. Z tej perspektywy jest wyjątkowo pięknej urody, ponieważ sprawia wrażenie jakby unosiła się w chmurach. Kiedy kapryśna góra raczy pojawić się na horyzoncie jej ogrom i piękno wzbudzają jednocześnie zachwyt i podziw. Ciężko ukryć że większość osób odwiedzających Moshi zostaje tu zwabiona właśnie przez Kilimandżaro. Niemniej warto wspomnieć, że sporą dozą popularności cieszą się rownież wycieczki do parków narodowych połnocnej Tanzanii, takich jak Ngorongoro, Manyara czy też Serengeti.

Ochrona banku w Moshi
Poruszanie się po ulicach Moshi może nastręczyć nielada kłopotu. I nie chodzi wcale o stopień natężenia ruchu drogowego. Już pierwszy w naszym życiu spacer po Moshi może nas zdziwić, ponieważ patrząc na zachowanie innych przechodniów zaczynamy się zastanawiać czy przypadkiem nie mieszkamy tu od urodzenia? Wszyscy nas znają i witają serdecznie, dokladnie wypytują skąd przyjechaliśmy, co myślimy o ich kraju i ludziach. Następnie dowiadujemy się od nich, że jesteśmy bardzo mile widziani w Tanzanii i o tym jak bardzo są otwarci na miedzykulturową wymianę poglądów. Brzmi co prawda pięknie, ale zbyt pieknię by było prawdą, więc kiedy usłyszymy kolejne charakterystyczne "mambo" od usmiechnietęgo autochtona, lepiej nie opuszczać gardy sceptycyzmu. Wystarczy odczekać aż wypowiedziane zostaną wszystkie frazesy grzeczności i w tym momencie są tylko dwa wyjścia. Albo nasz nowy najlepszy przyjaciel chce nam coś sprzedać, albo najzwyczajniej w świecie wyłudzić od nas pieniądze. Dla całej armii miejscowych naganiaczy przybysz o wyróżniającej się jaśniejszej karnacji jest kurą, którą można albo wrecz zdaje się trzeba oskubać z zawartości portfela. Najczęściej naganiacze zachęcają do odwiedzania sklepów, w których mają prowizję od sprzedaży lub napędzają klientów lokalnym agencjom organizującym safari oraz wyprawy w góry. Jednak nawet krótki spacer po Moshi uświadamia nam, że połowa jego mieszkanców, jeżeli wierzyć temu co mowią, prowadzi dzialalność charytatywną. I tak Twoi nowi przyjaciele bedą Ci ze szczegółami opowiadać o swoich fundacjach zwalczających analfabetyzm, biedę, dzielnie przeciwdzialających szerzeniu się AIDS w Afryce lub też budujących studnie dające dostęp do wody pitnej. Oczywiście wszystko sprowadza się do tego, żeby te jednoosobowe samozwańcze inicjatywy charytatywne wesprzeć finansowo. 


Góra kawy


Zielone ziarenka kawy na plantacji w Chagga
Jeżeli uda nam się otrząsnac z atakujących z każdej strony natrętów i oszustów, którzy nie reagują na żadną odpowiedź odmowną i po prostu idą za delikwentem z niesamowitą determinacją której w języku polskim najlepiej odpowiada trącący kolokwializmem termin „upierdliwość”, ciekawym punktem w mieście jest kawiarnia o nazwie Union Cafe. Jej włości strzeże groźnie wyglądający strażnik, uzbrojony w karabin przypominający rozmiarami rusznicę przeciwpancerną, która załadowana odpowiednim rodzajem amunicji powinna być w stanie powstrzymać niemieckiego Tygrysa z czasów II Wojny Światowej. Z jednej strony można temu miejscu zarzucić, że choć wprawdzie sympatycznie wygląda, to jednak jest to tylko kawiarnia. Z drugiej strony jeżeli przyjrzymy się bliżej samej nazwie, możemy dostrzec że jest ona jednak dość nietypowa. Wystrój wnętrza kojarzy się trochę ze stylem kolonialnym. Jest to jedno z popularniejszych miejsc spotkań nie tylko dla miejscowych, ale również dla turystów, którzy dzięki wspomnianemu strażnikowi mogą na chwilę odsapnąć od ulicznych oszustów. Coż jest w Union Cafe takiego wyjątkowego? Otoż kawiarnia jest wlasnością społdzielni miejscowych plantatorów kawy, natomiast jak łatwo można się domyślić serwowane w niej wywary są przygotowywane wyłącznie z lokalnych ziaren. 
Miejscowe targowisko w Chagga
Plantacje znajdują się w miejscowości o nazwie Chagga, liczącej sobie około sześciu tysięcy mieszkańcow. W wymienionym regionie sadzona jest wyłącznie odmiana arabika, w odrożnieniu od innych regionow Afryki, jak na przyklad w Rwandzie gdzie niekwestionowanym królem upraw jest bourbon z rodziny krzewów robusta. Plantacje znajdują się dość wysoko, od tysiąca do tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza. Jest to dość ważne, przede wszystkim ze względu na charakterystykę krzewu arabiki. Są to rosliny dość wrażliwe pod względem klimatycznym i nie wszędzie dobrze się przyjmą. Mieszkancy Chagga w regionie Kilimanjaro posługują się wlasnym narzeczem, niewiele mającym wspólnego z urzędowym swahili. Farmerzy zwożą gotowy towar, w postaci wysuszonych ziarenek zielonej kawy do magazynów spółdzielczych. W następnej kolejności zadaniem spółdzielni jest sprzedaż kawy na aukcji po jak najwyższej możliwej cenie. Jednocześnie farmerzy mają zagwarantowaną pewną cenę minimalną. Kawa sprzedawana na aukcji trafia do międzynarodowych konsorcjów lub brokerów, które następnie sprzedają ją dalej producentom kawy. Na tym etapie próbki z każdej partii są testowane przez wyspecjalizowanych baristów zatrudnianych przez producentów, którzy wydają opinię na temat dostarczonej im partii produktu. Do bardzo rzadkich należy sytuacja, w której producent kawy skupuje towar bezpośrednio od plantatorów a nie na aukcjach, ponieważ wtedy produkt może okazać się niejednorodny, a jakość poszczególnych partii może się znacznie od siebie różnić swoimi charakterystykami. 
Palenie kawy w tradycyjny sposób
Jeżeli kawa spełnia przyjęte przez producentów kryteria, a bariści ją zaakceptują, w następnej kolejności będzie sprzedawana albo jako jednolity produkt z konretnego regionu, albo zostanie skupażowana wraz z innymi gatunkami arabiki lub robusty, dzięki czemu jej smak będzie ewoluował. Malutkie plantacje są rodzinnymi interesami, natomiast zarówno wiedza i doświadczenia, techniki plantacyjne jak i metody obróbki przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Na typowej dla Chagga plantacji drzewka sadzone są w rządkach oddzielonych o trzy metry, z przerwami dwóch metrów pomiędzy każdym drzewkiem. Taki rozkład może nieco dziwić, ponieważ nie jest to zwyczajowy sposób plantacji kawy. W przypadku farmerów z regionu Kilimandżaro taki rozkład daje dwojakiego rodzaju korzyści. Dzięki wolnej przestrzeni na tych samych polach sadzone są rownież bananowce. Dają one pożywienie farmerom i ich rodzinom. Miejscowi przyrządzają z nich miedzy innymi smakowitą i pożywną zupę bananową. 
Nie tylko nam smakują banany
Bananowiec to drzewo sezonowe, potrafiące w ciagu roku dać około dwudziestu pięciu kilogramów owoców. Pomijając już same owoce, rozłożyste liście bananowca chronią krzewy kawowe przed słońcem. Nadmiar nasłonecznienia spowodowałby zbyt szybkie odparowanie wody z gleby. Akurat w przypadku malutkich plantacji rodzinnych z Chagga byłby to problem niemożliwy do obejścia, ponieważ nie dysponują systemem nawadniania. Muszą więc polegać wyłacznie na deszczu. Nowe drzewka sadzone są przed nadejściem pory deszczowej, tak aby zagwarantować odpowiednie nawodnienie. Wraz z kawą na tych samych polach obsadzają kukurydzę oraz czerwonę fasolę, które podobnie jak banany pozwalają im wyżywic rodziny. Są to jednak plantacje na własny użytek, ponieważ nie są w stanie wyhodować ich w takiej ilości, która nie zostanie skonsumowana i w efekcie można ją bedzie sprzedać. Jeżeli jednak uda się wyhodować nadwyzkę, to jest ona minimalna i może służyć jako zapas żywności albo zostać sprzedana na jednym z lokalnych targów. Sadzonki kawy są hodowane od ośmiu do dwunastu miesięcy a następnie przesadzane na swoje finalne miejsce na plantacji gdzie spedzają resztę swojego życia. Średnia żywotność kawowca arabiki to czterdzieści pięć lat, i właśnie mniej więcej po takim czasie przestaje dawać owoce odpowiadające standardom i na jego miejscu zostaje posadzona nowa roślina. Ponieważ drzewka kawowca zostawione samym sobie rosną do dość imponujących rozmiarów, dodatkowym zadaniem pielęgnacyjnym plantatorów jest ich systematyczne przycinanie. 
Zebrane owoce, gotowe do dalszej obróbki
Drzewko powinno przez cały swój cylk produkcyjny mieć taką wysokość, aby pracownicy plantacji byli w stanie zrywać zeń dojrzałe owoce bez koniecznosci uciekania się do wykorzystywania drabin, co  dodatkowo skomplikowałoby proces hodowli. Drzewko zaczyna dawać swoje pierwsze wartościowe owoce w wieku pięciu lat, a najwiekszą wydajność uzyskuje w wieku lat dwudziestu pięciu. Potem wydajność zaczyna stopniowo spadać. W ciągu roku jedno drzewko jest w stanie dać średnio pięć kilogramów gotowego do sprzedaży produktu, czyli wysuszonej zielonej kawy. Zostaje ona uzyskana z około dziesięciu do piętnastu kilogramów świeżych owoców. Owoce dojrzałe do zebrania obwieszczaja się pracownikom plantacji czerwonym kolorem. Wszystkie zbierane są pojedynczo ręcznie, ponieważ owoce na tej samej gałązce mogą mieć rożny stopień dojrzalości, i zastosowanie metody ściagnięcia wszystkich owoców jednym ruchem, zwanej z angielskiego metodą „stripping” poskutkuje koniecznością ich późniejszego sortowania. Kiedy owoce dojrzeją należy je zebrac w krótkim czasie, ponieważ dość szybko spadaja na ziemię i przy dluższym kontakcie z glebą zaczynają gnić. Swoistą ciekawostką jest przynalezność religijna plantatorów. Tanzania, a zwłaszcza jej regiony leżące wzdłuż wybrzeża oraz część wyspiarska kojarzona jest zazwyczaj z islamem. Jednak wsród plantatorów kawy z Kilimandżaro próżno szukać muzułmanów. Wiąże się to z faktem że do Tanzanii kawa została przywieziona z Etiopii, matecznika kawy nie tylko w Afryce ale również i na świecie, pod koniec XIX wieku przez chrześcijańskich misjonarzy. Rozdawali oni sadzonki mieszkańcom Kilimandżaro po uroczystościach nabożnych i zachęcali do sadzenia ich w swoich ogrodach. Swoistym paradoksem jest fakt, iż czarny napój, który został swego czasu zakazany przez kosciół katolicki, uznający go za pogański i diaboliczny, zyskał popularność i rozwinął się jako produkt właśnie dzięki międzynarodowej siatce dystrubucji jaką stanowiły misje chrześcijanskie. Filiżanka kawy z Kilimandżaro pobudza wszystkie zmysły. Wdzięcznym preludium zachęcającym do jej zamówienia jest sam aromat wydobywający się z wnętrza Union Cafe, gdzie kawa palona jest na miejscu. Stuprocentowa arabika charakteryzuje się delikatnym acz zdecydowanym aromatem oraz dobrym balansem kwaśności oraz goryczki, nie pozostawiając przy tym obcego posmaku na podniebieniu. Przez chwilę udaje mi się zapomnieć po co właściwie tu przyjechałem. Jednak ów cel przypomina o sobie dosyć szybko.


Kawał góry


Kilimandżaro odsłania swoje prawdziwe oblicze
Po powrocie do hotelu, ma on postać łudząco przypominającą popularnego aktora filmow akcji Wesleya Snipes'a. Niewysoki młody mężczyzna w czapce bejsbolowej, która wydaje się przyspawana do jego czaszki, podobnie jak uśmiech do jego twarzy, to istnie paradoskalne połączenie energiczności i spontaniczności zamkniętej w oszczędnym, wręcz flegmatycznym sposobie bycia. Tak oto spotkałem lidera wyprawy na Kilimandżaro, Salvatore. W wolnym tłumaczeniu jego imię oznacza wybawcę, więc nawet sympatycznie komponowało się z kontekstem. Salvo szybko zrzucił płaszczyk statyczności i flegmatyczności z jaką wypowiadał swoje kwestie i dał się poznać jako bardzo towarzyska i wygadana osoba. Bardzo szybko dało się zauważyc że jest osobą tak wesołą, że kiedy wypowiada żart, sam zaczyna się z niego przedwcześnie śmiać nie dając sobie przez to szansy dojścia do puenty. Dobrze, w tej sytuacji poczucie humoru oraz towarzyskość stanowić mogą jedynie atut głównego przewodnika górskiego. 
Salvo słuchający muzyki country, której jest wielkim fanem
Salvo cały czas towarzyszy uśmiech charakterystyczny dla niegrzecznych dzieci, dzięki któremu wszelkie wybryki uchodzą im na sucho. Podczas krótkiego spotkania, Salvo robi małą pogadankę na temat planu wyprawy a nastepnie dokonujemy wspólnego sprawdzenia sprzętu. Jest to odpowiedni moment nie tylko na poruszenie zagadnień praktycznych ale rownież na lepsze poznanie się przed spędzeniem tygodnia w górach, gdzie wszystko musi działać jak dobrze naoliwiona maszyna. Celem wyprawy jest zdobycie najwyższego szczytu Afryki, Uhuru. Znajduje się on na kraterze Kibo na Kilimandżaro na wysokości 5895 m n.p.m.. Wybrana trasa zwana Machame, zdaje się stanowić idealny kompromis pomiędzy różnorodnością mijanych krajobrazów a odpowiednią aklimatyzacją, będącą jednym z kluczowych elementów dla sukcesu wyprawy. Trasa Machame wiedzie przez pięć zróżnicowanych stref klimatycznych. Dzięki tej różnorodności mamy pewność że oko nigdy nie znudzi się mijanymi po drodze krajobrazami. Pierwszą mijaną strefą są tereny uprawne. Druga strefa to tętniący życiem i kolorami soczystej zieleni las deszczowy pełen ciekawych okazów zarówno pod względem flory jak i fauny. Następną strefą klimatyczną są rozległe wrzosowiska, zdecydowanie bardziej oszczędne w swojej ofercie wegetacyjnej, natomiast równie piękne jak niższe partie. Ponad strefą wrzosowisk rozciąga się alpejska pustynia, którą charakteryzuje prawie całkowity brak wegetacji. To właśnie ten krajobraz najłatwiej opisać określeniem księżycowy. Powyzej pięciu kilometrow nad poziomem morza doświadczyć możemy strefy arktycznej. Sama nazwa wskazuje na jej ekstremalność, nie tylko pod względem surowości krajobrazu, ale również warunków klimatycznych jakie w niej panują. 
Po uzgodnieniu z Salvo wszystkich istotnych szczegółów umawiamy się nazajutrz na rozpoczęcie naszej przygody z Kilimandżaro. Dla niego będzie to sto drugie wejście na szczyt, co działa na mnie dość uspokajająco. Rozstaje się z Salvo i z mieszanym lub raczej powinno się rzec miernym skutkiem próbuję połączyć się z hotelową sięcią bezprzewodową. Po jakimś czasie do tej strefy, którą zazwyczaj można określić hotelowym foyer, ale w przypadku tego konkretnego przybytku brzmi to raczej nieco groteskowo, przychodzi drugi uczestnik wyprawy. Tak poznałem Devina, pogodnie usposobionego brodatego studenta z Detroit w stanie Michigan. Dołącza do mnie w nierównej walce o internet, i w trakcie tych długich momentów kiedy przeglądarki pełną parą ładują kolejne strony internetowe rozmawiamy. Rozmawiamy ale nie nazbyt łapczywie i raczej oszczędnie, nie dlatego że rozmowa się nie klei, ale ponieważ obydwoje zdajemy sobie sprawę że będziemy mieć bardzo dużo czasu na długie rozmowy na różne tematy podczas nadchodzących dni.
Mount Kibo - najwyższy z trzech szczytów Kilimandżaro
Następnego dnia ku zaskoczeniu zarówno mojemu jak i Devina, Salvo wraz z ekipą przyjeżdżają po nas punktualnie. Zaskoczenie bierze się z faktu, że w Tanzanii i ogólnie w Afryce czas płynie odrobinkę inaczej niż w naszej rzeczywistości. Jednym z pierwszych haseł jakie witają turystów na podkoszulkach sprzedawanych po zawyżonych cenach w miejscowych sklepach z pamiątkami to „no hurry in Africa” czyli „nie ma pośpiechu w Afryce”. Natomiast najbardziej zapada w pamięć motto Kilimandżaro, które każdy słyszy dziesiątki razy podczas swojej przygody: „pole pole”, co z języka swahili można przetłumaczyć jako „powoli powoli”. Dlatego też byliśmy zaskoczeni że umawiając się na godzinę ósmą rano przyjechali właśnie o ósmej, ale wzieliśmy to za dobrą monetę. Po drodze zabraliśmy jeszcze pozostałych dwóch uczestników wyprawy. Byli nimi Tony i Gideon, sympatyczna para amerykanów z Kaliforni, za to urodzonych i wychowanych w Johanesburgu w RPA. Dla tych, którzy zaczęli mieć skojarzenia z pięknym filmem Anga Lee „Brokeback Mountain”, śpieszę wyjaśnić, iż Tony w tym konkretnym rzadko spotykanym przypadku to damskie imię. Po krótkiej wymianie uprzejmości wybieramy się wszyscy razem terenową toyotą landcruiser do bramy Machame u stóp Tanzańskiego Parku Narodowego Kilimanjaro. Tam poznajemy asystenta Salvo. Rama, stanowiacy przeciwwage dla nieprzewidywalnego dowcipnego lidera, dajacy poczucie bezpieczenstwa swoim stoicyzmem, uzdolniony karateka przygotowujacy się do rozpoczęcia nauki w celu zdobycia zawodu lekarza.  Jest łysy, dużo wyższy, i potężniejszy od drobnego Salvo. Złamany nos zdradza jego pasję związaną z uprawianiem sportów walki. 
Popisy gimnastyczne Ramy
Jest jednym z najsilniejszych fizycznie członków ekipy wspierających wyprawę, czym potem będzie się popisywał zawstydzając nas seriami wbiegania sprintem pod stromą górę na wysokości pięciu kilometrów, przerywanymi intensywnymi seriami pompkek w staniu na rękach oraz efektowymi szpagatami. Dzięki tym ostatnim szybko zdobywa pseudonim „Jean Claude”, od imienia belgijskiej gwiazdy kina akcji. Naszą czwórkę wspinaczy będzie w sumie wspierać trzynastoosobowa ekipa. Oprócz lidera Salvo oraz jego asystenta Ramy, których zadaniem jest dbanie o nasze zdrowie i bezpieczenstwo na górze, do wcale nieparszywej trzynastki wchodzi kucharz oraz dziesięciu tragarzy, z których trzech ma przydzielone specjalne zadania dodatkowe. Wszyscy bez wyjątku są twardzi jak skały, niewrażliwi na ból, silni jak lwy i poruszają się po górach z niebywałą szybkością, nosząc na plecach oraz na głowie niewyobrażalnie ciężkie ładunki. To oni odpowiedzialni są za przenoszenie z obozu do obozu całego sprzętu, kuchni, namiotów, mat, śpiworów oraz aprowizacji, a powyżej pewnej wysokości również wody. Do najbardziej charyzmatycznych członków zespołu należy Pantaleo, który sposobem bycia oraz ubiorem przypomina celebrytę spod znaku gangsterskiego rapu, Już od samego początku daje się poznać jako calkiem uzdolniony kucharz. To on będzie przygotowywał wszystkie posiłki podczas całego trwania wyprawy, dbając o różnorodność menu, które jest naprawdę imponujące zważywszy na dostępność składników oraz warunki w których przygotowuje posiłki mając do dyspozycji tylko jeden palnik w malutkim namiocie kuchennym. 
Prezentacja ekipy przy tradycyjnych śpiewach i tańcu
Kierownikiem obozowiska i osobą odpowiedzialną za logistyczną część przedsięwzięcia jest Masoud, istny skarb ludzki. Niesamowicie pozytywnie nastawiony, bardzo pomocny, dzięki czemu jego nieskończona pozytywna energia udziela się pozostałym. Wiecznie usmiechniety i rownie ciężko pracujacy co wesoly.    Następną indywidualnością jest wysoki i szczupły Ally Ally, zwany przez siebie samego 'Ally do kwadratu'. Wspomaga Masouda w zarządzaniu obozowiskiem, dzięki czemu wszystko przebiega szybko i sprawnie. Będziemy go widzieć bardzo często, ponieważ to właśnie on będzie nam donosił posiłki przygotowywane przez Pantaleo do wspólnego namiotu. Kolejnym a zarazem ostatnim członkiem ekipy od zadań specjalnych jest Elias, najmłodszy uczestnik wyprawy. Jest to bardzo wstydliwy i małomówny mlodzieniec o wygladzie Herkulesa. Będzie pomagać Salvo oraz Ramie we wspieraniu nas w kluczowym momencie podczas ataku szczytowego. W trakcie trwania wyprawy okaże się, że jest co najmniej tak silny na jakiego wygląda.


Las deszczowy i deszcz na wrzosowiskach


Sieć zarzucona na insekty panoszące się w lesie deszczowym
Po dopełnieniu wszystkich formalności biurokratycznych przy bramie parku narodowego oraz wniesieniu opłat przygotowujemy się do wymarszu. W nomen omen lesie deszczowym zaczyna padać deszcz więc ubieramy peleryny oraz spodnie przeciwdeszczowe. Dozbrajamy się w zapasy wody, która będzie naszym największym sprzymierzeńcem w walce z chorobą wysokościową. Poza oczywistymi korzyściami wynikającymi z odpowiedniego nawodnienia organizmu, duża ilość wypitej wody poprawia gospodarkę tlenową organizmu oraz rozrzedza krew, która gęstnieje wraz ze zwiększaniem wysokości na których będziemy się znajdować. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że przygotowanie fizyczne jest bardzo ważne, jednak kluczowym elementem będzie odpowiednio przeprowadzona aklimatyzacja, oraz to jak damy sobie radę ze zwalczaniem choroby wysokościowej. Jest to schorzenie typowe dla wysokich partii górskich, spowodowane niedotlenieniem organizmu. Pierwsze symptomy zazwyczaj zaczynają być odczuwane po przekroczeniu około trzech do trzech i pół tysiąca metrów. Zazwyczaj do łagodniejszych objawów zaliczają się bóle głowy podobne do tych migrenowych, przemęczenie, utrata apetytu oraz nudności nierzadko prowadzące do wymiotów. Ten ostatni objaw jest szczególnie niebezpieczny z powodu zwiększonego zagrożenia odwodnieniem spowodowanym szybką utratą płynów. Dosyć typowym objawem jest też zaburzenie oddechu, i jego tak zwana płytkość. Dzieje się tak za sprawą systematycznie obniżającego się ciśnienia, przez co nasze płuca nie są w stanie przyjąć odpowiedniej ilości tlenu, doprowadzając do niedotlenienia organizmu. Lekkie objawy moża zlekceważyć i, choć nie należy to do przyjemności, przeczekać aż organizm się zaaklimatyzuje. Jednak należy bardzo dokładnie monitorować zarówno swój stan, jak i stan swoich towarzyszy, ponieważ choroba wysokościowa w swoim ostrzejszym wydaniu może okazać się bardzo groźna dla zdrowia lub wręcz śmiertelna. Najostrzejszym stanem do jakiego może doprowadzić niedobór tlenu wynikający z choroby wysokościowej są obrzęk płucny oraz obrzęk mózgu. Oba te stany stanowią bezpośrednie zagrożenie życia, dlatego trzeba mieć się na baczności. 
Bujna wegetacja w Dolinie Karanga
W końcu zarządzony zostaje wymarsz. Tragarze zostają przy bramie, gdzie muszą dopełnić dodatkowych formalności, wliczając w to obowiązkowe ważenie bagaży, mające teoretycznie na celu ograniczenie maksymalnego dopuszczalnego obciążenia do piętnastu kilogramów na osobę. Jednak tajemnicą poliszynela jest, że przy bramie parku stosowane są różnego rodzaju wybiegi i sztuczki aby ominąć ten przepis. Po drodze okazuje się że mimo sporego opóźnienia, tragarze i tak zdążyli dość szybko nas wyprzedzić, a ich tempo marszu zwłaszcza zważywszy na obciążenie jest naprawdę imponujące. Pierwsza część trasy do obozu Machame wiodąca przez las deszczowy to całkiem przyjemny i lekki spacer pod górę po stosunkowo płaskiej ścieżce. Ponieważ ta część nie nastręcza szczególnych trudności mamy czas na długie rozmowy i bliższe poznanie się.
Salvo zdradza nam swoje zainteresowania. Okazuje się że kiedy już położy do łóżka swoją niespełna dwuletnią córeczkę Sarę, przesiaduje całymi nocami przed telewizorem oglądając filmy akcji których jest maniakalnym fanem. Po jakimś czasię wymyśla, że każdy uczestnik wyprawy powinien mieć pseudonim odpowiadający jakiejś gwieździe kina akcji. Jest niesamowicie wesoło i już pierwszego dnia lody pomiędzy uczestnikami i przewodnikami zostają bezkompromisowo przełamane. Ponieważ ulubionym aktorem Salvo jest Jason Statham, o którym nie może przestać mówić z dziecięcym zachwytem, dość szybko zaczynamy zwracać się do niego per Jason. Trochę opóźnia nam marsz bo cały czas się śmieje (głównie z własnych dowcipów) i jest blisko procederu, który można określić tarzaniem się ze śmiechu. I tak już po kilku godzinach marszu Devin zostaje Arnoldem Schwarzeneggerem, Gideon zamienia się w Dwayne’a „The Rock” Johnsona a mi przypada rola Dolpha Lundgrena. Pewnym problemem jest znalezienie odpowiedniego pseudonimu dla Tony. Początkowo Salvo wymyśla żeby nazywała się Terry Crews. Jednak olbrzymi czarnoskóry osiłek znany między innymi z reklam Old Spice nie za bardzo do niej pasuje i Salvo decyduje się nadać jej pseudonim „the Princess”, czyli księżniczka.
Zamglony las deszczowy w pobliżu bramy Machame
Po drodze przystajemy na krótką przerwę obiadową, aby po raz pierwszy odkryć co przygotował dla nas na drogę Pantaleo. Wszyscy są pozytywnie zaskoczeni znajdując w swoich pudełkach, poza wysokokalorycznymi batonikami, ciastkami i dosładzanymi soczkami, soczystego pieczonego kurczaka. Po około sześciu godzinach marszu docieramy do obozu Machame, znajdującego się na wysokości 3100 m n.p.m.. Ekipa uwinęła się naprawdę szybko i zastajemy rozłożone namioty, które będą dawały nam schronienie przed mrozem i wiatrem przez najbliższy tydzień. W namiocie oprócz maty do spania i puchowego śpiworu dostajemy również swoje bagaże. Z okazów miejscowej fauny najbardziej rzuca się w oczy kruk wielkodzioby. To olbrzymie czarne ptaszysko, z charakterystycznym białym kołnierzykiem na karku, początkowo wzbudza swoją obecnością irracjonalny niepokój związany z symboliką jaką zazwyczaj przypisuje im się w kulturze. „Ptaki” Alfreda Hitchcocka z całą pewnością nie byłyby w pierwszej trójce filmów, które miałbym ochotę obejrzeć w towarzystwie sporych ilości tych stworzeń patrolujących okolicę. Jedak po pewnym czasię przyzwyczajam się do ich obecności i niepokój przeradza się w fascynację i przestaję już zwracać uwagę na ich mrożący krew w żyłach ochrypły rechot. 
Kruk wielkodzioby - jeden z mieszkańców Kilimandżaro
Salvo nazywa te stworzenia leśnymi kurczakami i śmieje się, co zresztą zawsze robi, że Pantaleo przygotował nam kilka sztuk na kolację. Po posiłku, w którym w końcu jednak zabrakło pieczonego kruka dość długo siędzimy w namiocie, rozmawiamy i żartujemy, w blasku świeczki przyniesionej przez niezastąpionego Ally Ally.
Następnego dnia Salvo budzi nas o piątej trzydzieści dając nam pół godziny na wyszykowanie się, toaletę oraz spakowanie swoich rzeczy. O szóstej zaczyna się śniadanie a przed siódmą wymarsz z obozu. Tego schematu będziemy od dziś przestrzegać z niemalże wojskową dyscypliną. Szybko zresztą zaczynamy dostrzegać zalety wczesnego wymarszu, ponieważ dość szybko będziemy docierać do kolejnych obozów, co będzie dawało nam trochę więcej czasu na odpoczynek o relaks. Śniadanie składa się z jajecznicy, tostów pszennych, smażonych frykasów oraz kaszy mannej, która staje się niemal symbolem pierwszego posiłku dnia. Uszlachetniona miodem z miejscowej pasięki ciepła strawa jest bardzo przyjemnym sposobem na rozgrzanie się, ponieważ śniadanie jemy jeszcze przed wschodem słońca i temperatury są zdecydowanie niskie. Tego dnia po zmianie strefy klimatycznej z lasu deszczowego na wrzosowiska planujemy przejść blisko sześciogodzinny odcinek ścieżki, tak aby dotrzeć do obozu Shira Caves, znajdującego się na poziomie 3849 m n.p.m.. 
Obozowisko Shira Caves
Salvo zostaje dłużej w obozie, więc ruszamy z Ramą, który okazuje się nielichym botanikiem amatorem, często zatrzymując się nad każdym kwiatem i krzewem wygłaszając przy tym ich nazwy, których i tak nie zapamiętamy. Wszystko układa się bardzo dobrze do momentu kiedy zaczyna padać deszcz. Przez pierwszą godzinę jego natężenie nie jest zbyt uciążliwe, lecz później zaczyna zgodnie z przysłowiem lać jak z cebra. Woda leje się strumieniami z każdej strony, a przejście szlakiem przypomina przedzieranie się przez małą, rwącą rzeczkę. Wszyscy są przemoczeni do suchej nitki, a to oczywiście nie gwarantuje przednich humorów. Po kilku godzinach deszczu moje buty w końcu się poddają i zaczynają wpuszczać wodę do środka. Mokre stopy w butach na górskim szlaku są koszmarem miłośników pieszych wycieczek. Podczas krótkiej przerwy na odpoczyek i posiłek, okazuje się że nie da się uciec od  żywiołu. W którąkolwiek stronę byśmy się nie odwrócili, i tak pada nam prosto w twarz. Po jakimś czasię przestajemy już zwracać uwagę na deszcz i skupiamy się na dotarciu do obozu. Kiedy wreszcie dochodzimy do Shira Caves nie jesteśmy specjalnie zdziwieni faktem, że podłogi naszych namiotów są mokre, podobnie zresztą jak śpiwory, które przemokły po drodze. Każdy chowa się do swojego namiotu i słucha melodii wygrywanych przez wiatr i deszcz, które dość głośno kłócą się między sobą komu pierwszemu uda się przewrócić nasze namioty. Po jakimś czasię w końcu przestaje padać, a po południu wychodzi nawet słońce. Cały obóz zalany jest falą ubrań, śpiworów, koców i butów powywieszanych na namiotach, kamieniach oraz drzewach, gdzie zostawili je właściciele z nadzieją na to że zdążą wyschnąć do wieczora. 
Zakaz spania w jaskiniach Shira
Po zjedzeniu posiłku korzystając ze znacznej poprawy pogody organizujemy sobie mały spacer po okolicy. Na szczególne zainteresowanie zasługują jaskinie, które do niedawna wykorzystywane były jako schronienie dla wspinaczy. Po szeregu incydentów związanych głównie z zaczadzeniami, spowodowanymi rozpalaniem wewnątrz jaskiń ognisk, obozowanie w nich zostało zakazane przez władze parku narodowego. W ciągu dnia Salvo chwalił się swoim domniemanym kunsztem w dziedzinie rzucania kamieniami w konkretny cel. Opowiadał o turnieju jaki zorgaizował sobie kiedyś z klientami ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, podczas którego wygrał sto dolarów. Wyzwanie podejmuje Gideon i po jakimś czasię obydwaj panowie rzucają kamieniami w wystający patyk. Wszyscy oprócz mnie są bardzo entuzjastycznie nastawieni do tej męskiej rywalizacji. Mi nie przypadł do gustu fakt ulokowania celu, który sprawiał, że większość odprysków rozbijanych kamieni spadał na mój rozwieszony nieopodal schnący śpiwór. Okazuje się, że Salvo jednak tym razem traci swój wyimaginowany tytuł „mistrza kamieni”. Jeszcze przed zachodem słońca chmury całkowicie się rozstępują odsłaniając imponujące z każdej perspektywy Kilimandżaro. Cała ekipa zaczyna tańczyć i śpiewać kiedy dzień powoli schyla się ku końcowi.


Jego wysokość wita


Lava Tower
Kolejny poranek wita nas piękną pogodą, co przyjmują z ulgą zwłaszcza osoby które tego dnia muszą chodzić w rezerwowych butach zastępujących te przemoczone podczas wczorajszej ulewy. Planujemy dosyć długi marsz, który może potrwać nawet do dziesięciu godzin. Naszym celem jest dotarcie do obozu Barranco usytuowanego na poziomie 3900 m n.p.m.. Hołdując jednak zasadzie „walk high, sleep low”, czyli spania na niskich elewacjach poprzedzonego spędzeniem dnia na większej wysokości, nasza droga będzie wiodła przez Lava Towers. Jest to ciekawa formacja skalna znajdująca się na wysokości 4600 m n.p.m.. Znaczne zróżnicowanie elewacji pomiędzy dniem a nocą ma nam pomóc w przyśpieszeniu procesu aklimatyzacji organizmu do przebywania na wysokości. Po przekroczeniu czterech tysięcy metrów powoli zaczynają pojawiać się pierwsze łagodne symptomy choroby wysokościowej. Wszyscy odczuwamy pulsujący ból głowy w okolicach skroni i płata czołowego, który Gideon opisuje w sposób bardzo obrazowy „jakbym miał w głowie obcego, który chce mi wypchnąć płat czołowy na zewnątrz”. Żeby dodać sobie krzepy, tuż przed dotarciem do Lava Tower zatrzymujemy się na przekąskę. Tym razem obstawa ornitologiczna posiłku nie przypomina aranżacji rodem z horroru. W miejsce złowieszczych kruków wielkodziobych pojawił się o wiele sympatyczniejszy kulczyk kreskowany. Te małe, przypominające nieco wróble ptaki, kiedy nastroszą swoje pióra chroniąc się przed panującym na tej wysokości zimnem przybierają badzo okrągłą postać, dzięki czemu zyskały sobie potoczną nazwę „kulek alpejskich”. 
Zakazany szlak wiodący na szczyt
Po dotarciu na Lava Tower robimy sobie krótką przerwę. Ból głowy się nasila, ale dostajemy kategoryczny zakaz zażywania środków przeciwbólowych aż do momentu dotarcia do Barranco. Ma to na celu dokładne zbadanie naszych reakcji związanych z chorobą wysokościową. Te obserwacje będą dla naszych przewodników bardzo cenne w dniu ataku szczytowego, ponieważ dzięki nim będą wiedzieli na co i na kogo zwracać szczególną uwagę przy monitorowaniu naszego stanu zdrowia. Przy schodzeniu u Tony i Gideona objawy się nasilają i obydwoje dostają ostrego napadu nudności zakończonego częstymi wymiotami. Po około dziesięciu godzinach marszu docieramy do Barranco, gdzie nasza ekipa, która poszła krótszą drogą, już dawno rozbiła obóz i cieszyła się z chwili relaksu na słońcu. Co ciekawe większość z nich siędzi przyklejonych do swoich telefonów komórkowych, ponieważ na Kilimandżaro w zaskakująco dużej ilości miejsc łapią one zasięg. Najmocniejsze nadajniki mają operatorzy kenijscy, ponieważ granica z Kenią znajduje się o przysłowiowy rzut beretem od szczytu. Tony i Gideon mimo fatalnego samopoczucia jednak stawiają się na kolację. Pełni obaw przed jedzeniem starają się w siebie coś wcisnąć, ale niespecjalnie im to idzie. Po powrocie do obozu jeszcze kilkukrotnie wymiotowali. Próbowali się zdrzemnąć w nadziei że sen przyniesię ukojenie. Niestety jednym z najczęstszych objawów choroby wysokościowej jest również bezsenność. Na tą ostatnią cierpimy wszyscy, nie tylko w Barranco. Każdy z nas budzi się w nocy po kilkanaście razy. Pomijając kamieniste podłoże, przez które ciężko znaleźć wygodną pozycję przy której przebijające się przez matę i gruby śpiwór kamienie nie sprawiają bólu wbijając się w każdą część ciała, kolejnym problemem jest chodzenie do toalety. Ponieważ konsumuję od czterech do pięciu litrów wody dziennie, nie wliczając w to zup które codziennie przygotowuje dla nas Pantaleo, wielokrotne nocne wstawanie w celu uregulowania potrzeb fizjologicznych jest koniecznością.
Obozowisko Shira Caves
Oczywiście kiedy zapada noc, toaletą jest każde miejsce poza namiotem. Doświadczenie podpowiada, że przy załatwianiu tego typu spraw w pobliżu namiotu warto wziąć pod uwagę topografię terenu. Nieodpowiednie połączenie grawitacji, moczu oraz nachylenia terenu może dać niepożądane skutki. Na tej wysokości, zważywszy na panujące nocą temperatury dość popularne jest zabieranie ze sobą dodatkowej butelki do celów toaletowych. Dzięki temu rozwiązaniu nie trzeba kilkukrotnie wychodzić na mróz w ciągu nocy. Warto jednak pamiętać, że jeżeli chcemy korzystać właśnie z tego konkretnego rozwiązania trzeba bardzo dobrze oznaczyć rzeczoną butelkę, tak byśmy nie pomylili jej z tą z której w ciągu dnia pijemy wodę. Jeżeli zaś chodzi o przysłowiową „dwójkę” to obozy, w których się zatrzymujemy wyposażone są w sławojki. Są to osłonięte od wiatru dziury w ziemi. Stanowią one swego rodzaju wyzwanie, i ponieważ średnica otworów jest bardzo mała należy się przy korzystaniu z nich wykazywać celnością godną strzelca wyborowego.
Wygłupy po wejściu na ścianę Barranco
Następny dzień zaczynamy od wspinania się po ścianie Barranco. Jest to długa i męcząca wspinaczka skałkowa. Kąty nachylenia są często pionowe. Mimo wszystko nie jest to ściana techniczna, ponieważ nie wymaga używania lin i uprzęży. Każdy bardzo dobrze się bawi, mimo że mięśnie pracują na pełnych obrotach. Objawy choroby wysokościowej łagodnieją, w głównej mierze dzięki zabiegom aklimatyzacyjnym z poprzednich dni i na szczycie Barranco 4200m n.p.m. w przypływie dobrego humoru, wymyślamy z Salvo taniec zwycięztwa, który nazywamy „Barranco Dance”. Wszyscy wyśmienicie się bawią przy naszych wygłupach. Obiecuję Salvo, że kiedy dotrzemy do Stella Point, czyli wejścia do krateru będącego końcówką grani prowadzącej na sam szczyt zatańczę i zaśpiewam niezależnie od stanu zmęczenia. W wyśmienitych humorach przechodzimy przez dolinę Karanga aby dostać się do kolejnego obozu, znajdującego się po drugiej stronie na wysokości 3963 m n.p.m.. Strumień płynący doliną Karanga jest ostatnim źródłem wody pitnej na naszym szlaku, dlatego od tego momentu musimy ograniczyć jej użycie wyłącznie do celów pitnych. Oznacza to, że Ally Ally nie będzie nam rano przynosił miski wody, którą moglibyśmy się umyć. Rama opowiada ciekawą, równie makabryczną co groteskową historię pewnego klienta, z którym zdarzyło mu się pracować. Otóż ów klient, otumaniony nieco chorobą wysokościową zaczął zachowywać się dość agresywnie i wymyślił sobie, że wykąpie się w strumieniu. Po długich negocjacjach i sprzeczkach, podczas których Rama próbował mu wytłumaczyć bezsens oraz niebezpieczeństwa wynikające z realizacji tegoż pomysłu, klient próbował uderzyć go w twarz. Od tego momentu Rama się wycofał i powiedział że w takim wypadku on nie bierze odpowiedzialności za to co się stanie, i podkreślił przy reszcie grupy, że zrobił wszystko co mógł aby odwieźć niesfornego klienta od głupiego i niebezpiecznego czynu. Ten rozebrał się i wszedł do lodowatego strumienia. Nie trzeba było czekać specjalnie długo, by serce nie wytrzymało i zatrzymało się. Mimo natychmiastowo podjętej akcji reanimacyjnej nie udało się przywrócić akcji serca i mężczyzna zmarł. 
Mount Kibo widziane z obozu Karanga
Obóz Karanga usytuowany jest na samym zboczu doliny, co sprawia że teren jest dość nachylony. Nie jest to dużym problemem, jednak w nocy będziemy zjeżdżać w dół na śliskich śpiworach i budzić się za każdym razem gdy nasze stopy oprą się o lodowatą ścianę namiotu. Trzeba przyznać, że jest to chyba obóz z najładniejszym widokiem, choć niemały wpływ na to subiektywne odczucie ma piękna słoneczna pogoda. Z jednej strony widać bestię, nasz cel na tą wyprawę, czyli Mount Kibo. Z drugiej strony widać Mount Meru, drugi pod względem popularności szczyt w Tanzanii. Cały obóz znajduje się powyżej poziomu przypominających perfekcyjnie ubitą śmietanę,  pięknych, puszystych białych chmur. Kiedy na nie patrzę, mam ochotę zabrać ze sobą dużą ilość polewy malinowej i uzbrojony w łyżkę rzucić się na chmury. Widok jest podobny do tego obserwowanego z okna pokładu samolotu lecącego na dużej wysokości. W nocy z kolei kiedy rozstępują się chmury, odsłaniają piękny widok na Moshi. Jednak w nocy ciężko skupić wzrok na czymkolwiek innym niż niebo. Gwiazdy świecą na tej wysokości niesamowitym blaskiem. Migają, mienią się i fascynują. Doskonale widać stąd również drogę mleczną, łatwiej niż w innych miejscach można wyłowić konkretne konstelacje gwiazd. Mimo przeszywającego zimna, przy każdym wyjściu z namiotu wręcz trudno się powstrzymać przed przystanięciem i gapieniem się z zachwytem w rozgwieżdżone niebo, które chciałoby się zabrać ze sobą do domu.
Chmury pod obozem Karanga
Gdy przyszedł czas opuścić Karanga, wybraliśmy się w krótką i przyjemną pięciogodzinną przeprawę do obozu bazowego, z którego będziemy dzisiejszej nocy przeprowadzać atak szczytowy. Założeniem dzisiejszego dnia jest jak najmniej się zmęczyć i zdążyć złapać chociaż kilka godzin snu przed czekającą nas długą nocą. Przechodzimy przez strefę pustyni alpejskiej, w której próżno szukać bujnej wegetacji. Otacza nas bardzo ciekawy księżycowy krajobraz. Z daleka widzimy już obóz Barafu, znajdujący się na wysokości 4600 m n.p.m.. Zdajemy sobie sprawę że tej nocy by zdobyć szczyt Uhuru, w niewielkim czasię będziemy musięli wejść o ponad kilometr wyżej. Gdy docieramy do
Mount Meru o wschodzie słońca
Barafu wszyscy są wypoczęci i w dobrych nastrojach, dlatego Salvo zarządza małe wyjście aklimatyzacyjne. Z Barafu obieramy dokładnie tą samą drogę jaką będziemy przebywać dzisiejszej nocy. Zaczyna się ona bardzo stromym podejściem, przez co już od samego początku można się solidnie zmęczyć. Po jakimś czasię widzimy już dość wyraźnie grań prowadzącą do Stella Point, które stanowi wejściem do krateru Kibo na wysokości 5739 m n.p.m.. Znajdujące się obok lodowce i bardzo strome podejście próbują nas odstraszyć swoim widokiem, ale troche za późno na stresowanie się i przemyślanie sytuacji. Salvo chce przekroczyć pięć tysięcy metrów, żeby nas jeszcze bardziej zaaklimatyzować. Popada w konflikt z Ramą, który uważa że powinniśmy zawrócić i dać sobie czas na odpoczynek. Po krótkiej wymianie zdań w swahili Salvo w końcu ulega sugestiom Ramy i zawracamy do Barafu.


Atak szczytowy


W drodze do obozu bazowego Barafu
Podczas obiadu omawiamy ostatnie szczegóły przed atakiem szczytowym. Salvo po konsultacji z Ramą i sprawdzeniem przez radio prognozy pogody wyznacza godzinę zero na drugą w nocy. W ten sposób unikniemy dzielenia szlaku z dużą grupą, która rozpoczyna wymarsz o północy. Musimy się ograniczyć do zabrania wyłącznie rzeczy absolutnie niezbędnych. Pewien problem stanowi woda, której mamy pić szczególnie dużo, aby się nie odwodnić i złagodzić objawy choroby wysokościowej. Teoretycznie należałoby jej zabrać sporo, ale praktycznie nie ma to większego sensu, ponieważ bardzo szybko zamarza i nie ma z niej większego pożytku. Po obiedzie dostajemy czas na spakowanie się i przygotowanie się przed wyjściem. Wszystko ma być gotowe, tak abyśmy po kolacji nie mieli już niczego do zrobienia i spróbowali zażyć odrobiny snu i odpoczynku. Podczas wyznaczonej na osiemnastą kolacji dołącza do nas Elias, który będzie nas wspierał dziś w nocy. Na naszych twarzach widać odrobinę stresu, ale i determinację. W moim przypadku pojawia się dodatkowy problem w postaci bólu pleców, który zamierzam rozwiązać maścią tygrysią i nałożeniem plastra rozgrzewającego przed wyjściem. Już dawno zdecydowałem że bez względu na ból zamierzam zdobyć szczyt. 
Widok rodem z okna samolotu
Gdy Salvo pyta czy mamy jakieś wątpliwości, wszyscy milczą. Tak naprawdę tej nocy nikt nie śpi dłużej niż przez godzinę i już o północy wszyscy są wybudzeni. Dzieje się tak za sprawą głośnego zachowania grupy wychodzącej właśnie o tej porze. O godzinie pierwszej wszyscy bez słowa zaczynają się ubierać i spotykamy się we wspólnym namiocie na miskę rozgrzewającej kaszy z miodem. Salvo wygłasza ostatnie słowa motywacyjne i jesteśmy gotowi. Dokładnie o godzinie drugiej zbieramy się wszyscy w okręgu aby wspólnie zagrzać się do walki wydając okrzyk bojowy. Ruszamy. Tworzymy jako grupa jeden zgrany organizm, poruszając się jak stonoga. Tempo podejścia reguluje na czele pochodu Salvo, tuż za nim jest Gideon i Tony, po nich Devin, któremu zepsuła się latarka, więc musi iść pomiędzy dwiema osobami które rozświetlają mu drogę, ja idę na końcu wraz z Ramą i Eliasem. Zgodnie z oczekiwaniami już pierwsze strome podejście po wyjściu z Barafu zabiera nam bardzo cenne zasoby energii. Docieramy do dodatkowego obozu o nazwie Kosovo. Nikt się nie odzywa, idąc w absolutnej ciszy słyszymy nawet bicie własnego serca. Wszyscy są skupieni na swoim oddechu i starają się go maksymalnie zsynchronizować z krokiem. Raz – dwa – raz – dwa. Nie widzimy niczego poza stopami osoby idącej przed nami. Wszystko działa jak trzeba. Jednak już po kilku godzinach zmęczenie zaczyna się udzielać i wtedy kluczową rolę zaczyna odgrywać psychika. Umysł zaczyna walczyć z resztą ciała, która wręcz krzyczy by się zatrzymać i zawrócić. Zgodnie z przewidywaniami, mimo izolacji termicznej na bidonie woda zaczyna powoli zamarzać. Co półtorej godziny robimy bardzo krótką symboliczną przerwę na złapanie oddechu, nie przekraczającą dziewięćdziesięciu sekund. Idziemy zbyt wolno na utrzymanie odpowiednio wysokiej temperatury ciała i przestajemy czuć palce u stóp. Szczególnie wyczulony na tym punkcie jest Devin, którego przyjaciel miał amputowane palce u stóp po ich odmrożeniu podczas wspinaczki po lodowcu. Kiedy przekraczamy pięć kilometrów coraz ciężej jest złapać oddech. Potem okaże się że wszyscy liczyli na to że Tony jako jedyna przedstawicielka płci pięknej zmęczy się najszybciej i będzie prosiła o krótkie przerwy, wyręczając przy tym samców i ratując ich image twardziela, co to nie musi odpoczywać. Nic z tych rzeczy. Krucha i malutka Tony okazuje się twarda jak skała i nici z misternego planu podszywania się pod proszone przez nią przerwy. Po drodze mijamy pojedyncze osoby i małe grupki wspinaczy z grupy, która wyruszyła dwie godziny przed nami. Jeden rzut oka wystarczy by stwierdzić, że nie są w dobrym stanie. 
Lodowiec przy kraterze Kibo
Część z nich jest całkowicie wyczerpana a niektórzy wymiotują. Wnioskując z faktu, że wyruszyli dwie godziny przed nami i siędzą bez ruchu na mrozie od dłuższego czasu wyziębiając organizm, Salvo ostro zwraca uwagę ich przewodnikom w swahili. Jeżeli na tym etapie pozwalają im siędzieć tak długo i wytracać ciepło, ich szanse na dojście do Stella Point maleją z każdą minutą. Widok tych ludzi uświadamia nam powagę sytuacji, lecz niespecjalnie mamy czas o tym myśleć, ponieważ musimy się skoncentrować na łapaniu oddechu co okazuje się być coraz trudniejsze. Po kolejnej przerwie mimo dużego zmęczenia ustawiam się za Salvo i zaczynam z nim żartować. Przypominam mu że jak dotrzemy do Stella Point zamierzam wywiązać się ze swojej obietnicy złożonej w Barranco. Chyba niespecjalnie mi wierzy słysząc za swoimi plecami moje sapanie kiedy próbuję złapać oddech. W duchu dziękuję sobie za każdą minutę spędzoną na treningach podczas przygotowywania się do tej wyprawy. Może choroba wysokościowa nie jest skorelowana ze stopniem wytrenowania, ale kondycja fizyczna pozwala pozbyć się chociaż jednego z wielu problemów podczas ataku szczytowego. Około szóstej słońce zaczyna wschodzić, wnosząc swoimi promieniami nadzieję na cieplejszą aurę. Okolicę spowija piękna pomarańczowa poświata, nadając całej scenerii górskiej surrealistycznego posmaku. W normalnej sytuacji każdy wyciągałby aparat fotograficzny żeby uchwycić piękno chwili. Jednak na samą myśl o zatrzymaniu się, zerwaniu tempa marszu, zdjęcia zewnętrznych ciepłych rękawic oraz rozpięcia kurtki żeby sięgnąć po aparat, który grzeje się w jej wewnętrznej stronie blisko serca, sprawia że nikt tych zdjęć jednak nie robi. Przy końcowym podejściu na Stella Point przeganiamy grupę, która wyszła przed nami. Sądząc po ich twarzach i zachowaniu nie są w najlepszym zdrowiu. 
Lodowiec przy kraterze Kibo
Wraz z Salvo zaczynamy motywować grupę i poprawiać morale. Kiedy w końcu po ostatnim stromym podejściu nasze stopy powstają na granicy krateru Kibo na Stella Point, łapiemy się pod ramię i zaczynamy tańczyć śpiewając z radości. Na tą ostatnią jest jednak przedwcześnie. Jesteśmy dopiero u wejścia krateru. Salvo nie pozwala nam nawet na moment odpoczynku przy Stella Point w celu wyrównania oddechu, co niemal natychmiast spotyka się z buntem grupy. Doskonale wie co robi. Szczyt Uhuru znajduje się około godzinę drogi od wejścia do krateru. Dodając do tego drogę powrotną i trochę czasu na nacieszenie się faktem prżebywania na „dachu Afryki” oraz obowiązkowej sesji zdjęciowej, oznacza to że będziemy przebywać przez minimum ponad dwie godziny na wysokości około 5800 m n.p.m. na której nasze płuca są w stanie przyjąć ledwie połowę tlenu w porównaniu do tego, który normalnie przyjmują na poziomie morza. Są to już warunki, które bez odpowiedniej aklimatyzacji mogą być groźne dla zdrowia. Oczyma pełnymi zazdrości patrzymy na członków drugiej grupy, którzy wylegiwują się odpoczywając przy Stella Point i zgodnie z założeniem nie zatrzymujemy się tylko kontynuujemy. Mimo to humor dopisuje. Zdajemy sobie sprawę, że czujemy się dobrze. Już widzimy szczyt. Jeszcze tylko około godziny. Jesteśmy pewni swego. Krater Kibo pokryty jest wiecznym śniegiem, który zgodnie z pesymistycznymi prognozami meteorologów powinien stopnieć w ciągu około dwudziestu następnych lat. Nie mamy jednak siły ani ochoty rozmyślać teraz o skutkach globalnego ocieplenia. Napawamy się pięknem chwili i fantastycznym widokiem okalających szczyt malowniczych lodowców. 
Chwila szaleństwa po zdobyciu "dachu Afryki"
Docieramy w końcu do Uhuru Peak i gratulujemy sobie wzajemnie sukcesu. Przychodzi czas na sesję fotograficzną przy tablicy informującej nas, że oto znajdujemy się na wysokości 5895 m n.p.m.. Wyczerpuje mi się bateria w aparacie. Tak prosta czynność jaką wydaje się być wymiana baterii w aparacie fotograficznym, nastręcza mi niemałej trudności. Zauważam u siebie problemy z koncentracją, zręcznością manualną i koordynacją ruchową. Kończymy robić zdjęcia i zaczynamy wracać na Stella Point. W połowie drogi w dół, kiedy kąt nachylenia robi się dość stromy, zatrzymuję się na chwilę aby zrobić zdjęcie. Zajmuje mi to wiecej czasu niż zakładałem i grupa nieco się oddala. Postanawiam chwilę podbiec. Zaczynam czuć się naprawdę dziwnie. Staram się zbiegać prosto, ale niespecjalnie mi to wychodzi. Czuje się jakbym był pijany. Kiedy próbuję się zatrzymać zdaję sobię sprawę, że biegnę ale nie mam do końca kontroli nad swoim ciałem i nie jestem w stanie tego zrobić. Ścieżka zaczyna wokół mnie wirować. Kręci mi się w głowie ale cały czas pozostaje w pełni świadomy tego co się dzieje wokół. Słyszałem historię ludzi, którym na wysokości mówiąc kolokwialnie „urywał się film” i nie byli w stanie przypomnieć sobie co dokładnie robili. Dobiegam do grupy i jakimś sposobem udaje mi się wyhamować. Dolegliwości trochę łagodnieją, ale wspominam o nich Salvo. 
Lodowiec przy kraterze Kibo
Przy Stella Point zatrzymujemy się na zrobienie pamiątkowych zdjęć przed zejściem na dół. Czuję że mój stan znowu zaczyna się pogarszać i zaczynam mieć trudności z kontrolowaniem swoich ruchów, poważne zaburzenia równowagi oraz problemy z wysłowieniem się. Salvatore ogląda moje źrenice i wypowiada długie zdanie, z którego moja świadomość wyłapuje tylko dwa przerażające słowa„…obrzęk mózgu…”. Zapala mi się czerwona lampka i zgodnie z instrukcją Salvo natychmiast rozpoczynam schodzenie w dół. Mam za zadanie zejść jak najniżej w jak najkrótszym czasię, minimum o kilometr aż do obozu bazowego Barafu, a jeżeli tam nie poczuję się lepiej, to kolejne trzy godziny drogi do obozu Millenium o kolejny kilometr niżej. Ponieważ cały czas cierpię na zaburzenie równowagi, które w żaden sposób nie pomaga w zbieganiu po bardzo stromym zboczu suto usianego śliskim piachem i ostrymi kamieniami, pomaga mi w tym najsilniejszy z członków naszej ekipy Elias. Zdając sobie sprawę z wagi swojego ciała, jestem pod sporym wrażeniem, kiedy tracę równowagę a Elias jest mnie w stanie utrzymać jedną ręką. Może przesadą byłoby napisać, że sprawiał przy tym wrażenie, że jestem lekki jak piórko, ponieważ kilka dobrych razy upadaliśmy albo pojedynczo albo razem, ale i tak siła młodego Tanzańczyka jest imponująca. 
Tablica informacyjna Uhuru Peak
Po szybkim pokonaniu kilkuset metrów czuję się zdecydowanie lepiej. Wtedy zaczynamy rozmawiać. Okazuje się że małomówność Eliasa wynika raczej z wstydliwego charakteru niż z bariery językowej, ponieważ świetnie radzi sobie z językiem angielskim. W ramach wdzięczności za pomoc przy zejściu postanawiam sprezentować mu swoje okulary przeciwsłoneczne. Schodzimy dosyć szybko ponieważ używamy techniki zbiegania na przemian z ześlizgiwaniem się ze zbocza. Przy jednym ze ślisgów uderzam stopą o kamień. Siła uderzenia jest tak silna że zrywa mi sznurówkę w bucie, który nie jest w stanie ochronić stopy i uderza ona o jego przód. Na szczęście przez adrenalinę nie czuję bólu aż do momentu zdjęcia buta w Barafu. Później szczęśliwie okazuje się że duży palec jest mocno obity, ale nie złamany. Zatrzymujemy się na chwilę przed dotarciem do obozu. Okazuje się że nie jestem jedyną osobą mającą problem z zachowanie równowagi, ponieważ za nami widzę Ramę i Gideona zbiegających w tandemie. Wygląda to dosyć komediowo bo obydwaj trzymając się pod ręce wspomagają się po zewnętrznej stronie kijkami trekkingowymi. 
Czarno biała małpa zamieszkująca teren lasu deszczowego
Będą się potem śmiać, że gdyby zorganizowali zawody w tandemach narciarskich to na pewno wzięliby w nich udział. Wystraszony słowami Salvatore o zagrożeniu obrzękiem mózgu, ze szczytu do obozu docieram z taką prędkością, że nawet wytrenowany Elias ma spore problemy żeby za mną nadążyć. Okazuje się że problemy mieli również Tony i Devin, który dostał ostrego napadu nudności w drodze na dół. W obozie wita nas reszta ekipy, która głośno i serdecznie nam gratuluje wejścia na szczyt. Dowiedzieli się o tym od Salvatore przez radio. Ally Ally czeka na nas z uśmiechem i dzbankiem schłodzonego, a jakże w tej temperaturze, soku owocowego. Wszyscy czujemy się zmęczeni, ale na szczęście jedynym objawem choroby wysokościowej jaki wciąż odczuwamy to silny ból głowy. 
Nostalgiczne spojrzenie na Kilimandżaro
Udaje nam się wynegocjować godzinny wypoczynek przed obiadem i wymarszem do ostatniego obozu. W znakomitych humorach, choć w milczeniu spożywamy posiłek i po spakowaniu się udajemy się w dół do obozu Millenium na wysokości 3720 m n.p.m.. Po trzech godzinach marszu docieramy na miejsce i wszyscy udają się na długi i w pełni zasłużony wypoczynek do swoich namiotów. 
Nazajutrz z samego rana czeka nas jeszcze pięciogodzinne schodzenie przez las deszczowy do bramy Mweka, przy której rangersi parku narodowego wręczają nam oficjalne certyfikaty poświadczające zdobycie Uhuru Peak. Po ceremonii wręczania napiwków oraz podarowania sprzętu ekipie tragarzy jemy w Moshi ostatni wspólny obiad. Następuje tak dobrze znany i nieunikniony, słodko gorzki czas podsumowań i pożegnań. W końcu wychodzi z nas zmęczenie. Ale w nawet najmniejszym stopniu nie jest ono w stanie zatrzeć poczucia spełnienia i satysfakcji z osiągniętego celu i przeżycia wielkiej przygody.

Komentarze

  1. Cudna wyprawa i takaź relacja. Czyta się jak dobry kryminał. Jestem dumna z Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
  2. 20 yr old Financial Analyst Isabella O'Hannigan, hailing from Quesnel enjoys watching movies like "Spiders, Part 2: The Diamond Ship, The (Die Spinnen, 2. Teil - Das Brillantenschiff)" and BASE jumping. Took a trip to Historic City of Ayutthaya and drives a Ford GT40. czytalem to

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Drachenwand – Ściana Smoka

Pełen rozmaitych atrakcji dzień w stolicy Austrii zbliżał się niechybnie ku końcowi. Posiliwszy się sznyclem z nieśmiertelną w niektórych kręgach sałatką ziemniaczaną i odmówiwszy sobie dodatkowej porcji kalorii pod postacią tortu Sachera, pełen energii opuściłem Wiedeń udając się wraz z przyjaciółmi do Salzkammergut. Jak się później okazało oszczędzenie sobie tortu Sachera było nienajgorszym pomysłem, ponieważ deficyt kaloryczny nadrobiliśmy przyjmując znaczną ilość pochodzących ze Szkocji wysokokalorycznych destylowanych płynów ze słodu jęczmiennego. Następnego ranka wstaliśmy rano i nieco chwiejnym acz zdecydowanym krokiem podążyliśmy do okna żeby sprawdzić panujące na zewnątrz warunki pogodowe. Po sprawdzeniu prognoz, zdecydowaliśmy że mimo tego, że w nocy spadło trochę deszczu pójdziemy w góry. Cel wycieczki został wybrany już wcześniej, a była nim znajdująca się w Mondsee góra Drachenwand. Nazwę tej liczącej 1060 m n.p.m. góry przetłumaczyć można jako „ściana smoka”.

Dubai Fashion Week

  - Modelki to kościste suki, zajmują mało miejsca – wysyczała przez zaciśnięte w złośliwym uśmiechu zęby Melissa, po czym uznała że możemy przejść do następnego punktu dyskusji. Zrezygnowany kiwnąłem głową i zapisałem jej uwagę w notatniku w nieco zmienionej formie. Siedzieliśmy w ładnie zaprojektowanej, ale pozbawionej światła dziennego salce konferencyjnej, omawiając szczegóły organizacji Dubai Fashion Week, największego wydarzenia w świecie mody w regionie Bliskiego Wchodu i Afryki. Byliśmy współodpowiedzialni za organizację tego wydarzenia drugi rok z rzędu, lecz tym razem sponsorzy okazali się być mniej hojni przez co zostały ustanowione pewne limity na wydatki, z którymi podczas poprzedniego eventu nikt zdawał się nie liczyć. Jak się okazało pierwszymi osobami które miały paść ofiarą skutków okrojonego budżetu miały zostać właśnie modelki, które przylatywały pracować na pokazach mody, będących oczywiście głównym punktem programu tygodnia mody. Zgodnie z decyzją Melissy, zarówno

Krzemowa Dolina

  - Polecę z tobą! Słyszę w odpowiedzi na swoja wymówkę do przedwczesnego zakończenia imprezy o trzeciej nad ranem. Za kilka godzin musze stawić się na lotnisku, żeby odprawić się na samolot zabierający mnie na Maltę. Z czarującym uśmiechem na twarzy swoja chęć dołączenia do wycieczki deklaruje Sean. Średniego wzrostu brunet o Sycylijskich korzeniach jest moim klientem z amerykańskiej agencji eventowej. Znajdujemy się w barze na górnym pokładzie legendarnego statku liniowego Queen Elisabeth 2, który oprócz bycia świadkiem wielu zamorskich podroży możnych tego świata, w 1982 roku miał również swój mały epizod wojenny transportując brytyjskie wojska ekspedycyjne na Falklandy. Po przejściu na emeryturę, Queen Elisabeth 2 udaje się na zasłużony odpoczynek w terminalu wycieczkowym w porcie w Dubaju, gdzie zostaje przekształcony w luksusowy hotel. Impreza, na której jesteśmy to zwieńczenie tygodniowego eventu, rozpoczynającego się od mojego najdłuższego, trwającego niemal czterdzieści godz