Przejdź do głównej zawartości

Syjamska przygoda - Tajlandia


Prolog


Zakupy na targu - Ayutthaya
Znużeni pasażerowie leniwie zalegali na twardych jak skała ławkach na peronie dworca autobusowego w Bangkoku. Dzień był raczej pochmurny, lecz temperatura osiągała blisko trzydzieści pięć stopni. Oszczędni w ruchach, spoczywali w swego rodzaju zastygłej katatonii oczekując na odjazd swojego środka transportu. Na peronie panowała względna cisza, przerywana od czasu do czasu kaszlącym dźwiękiem odpalanych silników autobusów. Dzieciom nie chciało się bawić, dorosłym rozmawiać. Nawet muchom, zazwyczaj aktywnym i chętnym do irytującego siadania na ludzkim ciele nie chciało się ruszać z miejsca. W takiej scenerii czas zaczynał być pojęciem relatywnym, ponieważ zdawało się że nawet wskazówki na cyferblacie dyżurnego zegara dworcowego przestały mieć ochotę na przesuwanie się. 
Bazar uliczny - Amphawa
Pośród oczekujących podróżnych, dwie osoby odstawały od reszty. Młoda kobieta oraz mężczyzna nie tylko wyróżniali się europejskimi rysami, ale mieli przy sobie również plecaki, przez co trudno by im było nie uchodzić za podróżników. Jeszcze tego samego dnia wysiedli z samolotu, który przywiózł ich z odległego kraju, chętni wrażeń i przygód,  poznania nowej kultury, stawienia czoła zakorzenionym w świadomości stereotypom i poczucia wszystkimi zmysłami rzeczywistości tak odmiennej od tej, do której są przyzwyczajeni. Wraz z innymi cierpliwie oczekiwali teraz na odjazd autobusu do Phetchaburi. 

Desant


Ruch uliczny w Bangkoku
Suvarnabhumi to obecnie największy pod względem powierzchni port lotniczy w Azji, rzucający wyzwanie takim konkurentom w regionie jak Hong Kong czy Singapur. Budowane przez blisko czterdzieści lat lotnisko będące oczkiem w głowie administracji premiera Thaksina Shinawatry, zwanego nie bezpodstawnie zresztą tajskim Silvio Berlusconim. Port lotniczy w Bangkoku kojarzy się jednak na chwilę obecną przede wszystkim z wieloma aferami korupcyjnymi, które wybuchły w trakcie jego budowy oraz z kolejnymi wpadkami natury organizacyjnej. O ile z lotniskiem wiąże się wiele kontrowersji, o tyle w opisie tajskich linii lotniczych nie można mieć innego wyjścia niż rozpływać się w komplementach.
Widok z tramwaju wodnego - Bangkok
Thai Airways bez wątpienia zasługują na swoją renomę. Oprócz tradycyjnej tajskiej uprzejmości obsługi, o zawrót głowy przyprawiają zachwycające stroje załogi samolotu. Każda stewardessa nosi mundur w innym kolorze, co sprawia bardzo wesołe wrażenie. Projektantom strojów udała się dosyć ciężka sztuka, mianowicie nie wpadli przy projektowaniu wielokolorowych strojów w szpony kiczu. Thai daje też możliwość wstępnego obcowania z jednym z najatrakcyjniejszych obliczy Tajlandii, słynną na cały świat kuchnią narodową. Oczywiście w konfrontacji z pożywieniem jakim można raczyć się już po lądowaniu, serwowane na pokładzie posiłki mogą konkurować jedynie o miano skromnej uwertury.

Zachód słońca na plaży - Ko Samet
W kolejce do odprawy paszportowej panuje lekki nieład, ponieważ nie oddzielone niczym kolejki ludzi do poszczególnych stanowisk żyją własnym życiem. Co jakiś czas z jednej z budek wychodzi ubrany w czarny mundur oficer straży granicznej aby z poważną miną w ostrych słowach skarcić oczekujących i zdyscyplinować ich. Sytuacja powtarza się wielokrotnie, i za kolejnym razem srogiemu panu oficerowi kończy się cierpliwość i aby pokaźnie ukarać kolejkowiczów na pokaz zamyka jedno z okienek paszportowych. Sytuacja robi się komiczna, a w utrzymaniu poważnej miny nie pomaga komentarz stojącego nieopodal, ubranego w pstrokatą koszulę i bermudy amerykanina czekającego na wizę „different country... same shit”.

Taniec z ogniem nad brzegiem morza- Ko Samet
Po odstaniu w kolejce i zebraniu lekcji pokory za niesubordynacje od straży granicznej, przychodzi czas na opuszczenie lotniska. Pierwszą rzeczą jakiej nie da się nie odczuć po wyjściu z klimatyzowanego terminalu jest buchające w twarz powietrze. Można porównać to odczucie z momentem wejścia do łaźni parowej. Kiedy już w akcie aklimatyzacyjnym nozdrza przyzwyczają się do koszmarnej wilgotności a całe ciało pokryje się potem, przychodzi czas na realizację planu podróży. Próbujący za wszelką cenę zaproponować odgórną cenę za transport taksówkarz w końcu daje za wygraną i ulega namowom włączenia taksometru. Czyni to, nie bez lekkiego wyrzutu a wręcz z niedelikatną dozą niechęci. Jeżeli ktoś uważa że w mieście w którym mieszka jest problem z natężeniem ruchu ulicznego, może śmiało pocieszyć się wycieczką po Bangkoku w godzinach szczytu. 

Bangkok by night
Po dotarciu na dworzec autobusowy instynktownie odnaleźć można odpowiednią kasę biletową, przy czym wymawiając nazwy miejscowości należy zwracać baczną uwagę na wymowę, a najbezpieczniejszą opcją jest posiadanie zapisanej nazwy po tajsku. Po „przypadkowej pomyłce” pani kasjerki, która wydaje zdecydowanie za mało reszty udając że nic nie rozumie, imperatywnie pokazuję palcem na kalkulator po czym wspólnie patrzymy na wyniki bardzo prostych działań matematycznych. Ani głupkowaty usprawiedliwiający uśmiech pani kasjerki, ani wydana w końcu poprawnie reszta, nie są w stanie do końca zmyć lekkiego niesmaku. 

McDrive w stylu tajskim - Phetburi
Kiedy po dłuższej chwili oczekiwania na peronie, na horyzoncie pojawia się bileter można zająć miejsca w autobusie. Pojazd jest czysty, klimatyzowany i wygodny. Każda próba nawiązania kontaktu z bileterem w innym języku niż tajski kończy się jego uśmiechem od ucha do ucha i kiwaniem głową. Zachęca to do wytężenia czujności przy śledzeniu trasy, aby wysiąść na odpowiednim przystanku. W autobusie, oprócz nas jadą sami miejscowi. Za oknami po drodze, po wyjeździe z Bangkoku uwagę przykuwa duża ilość pól ryżowych. Widok, który przypomina o fakcie, iż Tajlandia zajmuje pierwsze miejsce na liście światowych eksporterów ryżu na świecie.
Uliczna przekąska - Amphawa
Bileter nie namyślając się długo dochodząc do słusznego poniekąd wniosku, że skoro w autobusie jest telewizor z zestawem DVD, uraczy pasażerów jednym z klasyków tajskiej sztuki filmowej. Poziom głębi fabuły filmu sprawia, że do zrozumienia jego treści nie jest konieczna płynna znajomość tajskiego. Prezentowana produkcja stanowi pewnego rodzaju pastisz, będący połączeniem filmów takich jak Bodyguard i Rambo z lekką inklinacją w kierunku komedii sensacyjnej. W skrócie ociekający testosteronem superbohater ratuje swoją bezbronną lepszą połowę przed całą armią chcących jej zrobić krzywdę oprychów. W fabule filmu nie byłoby rzeczywiście nic nadzwyczajnego i oryginalnego gdyby nie fakt, że główną rolę kobiecą zastąpiono transwestytą. Dzięki temu sprawnemu zabiegowi, nawet przy stosowaniu utartych schematów filmowych, całość nabiera świeżości i bije pokłon w stronę jednego ze stereotypów na temat Tajlandii. Sądząc po reakcjach pasażerów oglądających z wypiekami na twarzach i wybuchających śmiechem w kluczowych momentach, film się podoba. 

Jedzenie jaskinie i małpy


Makaki, gangsterzy z Phetburi
Phetchaburi, w skrócie nazywane przez miejscowych Phetburi, jest małą miejscowością położoną w środkowej Tajlandii. Spokojna prowincja daje wytchnienie od gwaru i zgiełku jakiego doświadczyć można w stolicy. Najbardziej charakterystycznym punktem Phetburi jest wzgórze Khao Wang, na które można dostać się korzystając z krótkiego, niemal pionowego traktu kolejki zębatej. Ze szczytu Khao Wang podziwiać można całą panoramę miasteczka. Największą atrakcję stanowi tu park historyczny Phra Nakhon Khiri, na który składa się kompleks świątynny oraz pałac królewski. Pałac wybudowano dla króla Syjamu Ramy IV Mongkuta otoczony imponującymi ogrodami. 
Ryż z mleczkiem kokosowym i mango - Phetburi

Wnętrza pałacu sprawiają bardzo swojskie wrażenie, i nie odbiegają w zasadzie znacząco od wnętrz, jakie możemy zobaczyć w większości rezydencji europejskich z tego samego okresu. Król Syjamu Rama IV doskonale zdawał sobie sprawę z wielkich zakusów na swoje terytorium, które wabiło mocarstwa strategicznym położeniem oraz doskonałymi warunkami dla rolnictwa. Bardzo sprawnie lawirował pomiędzy poszczególnymi mocarstwami podpisując z nimi umowy handlowe, z których obydwie strony czerpały korzyści. Na uwagę zasługuje również fakt, że Tajlandia nigdy w całej swojej historii nie została skolonizowana. Z wysokości pałacu Mongkuta, podziwiać można zbudowany na Khao Wang kompleks świątynny. 
Tuk tuk czyli nigdy wygoda, zawsze przygoda - Phetburi
Całość prezentuje się okazale, jednak pod nieobecność Ramy IV wzgórze znalazło nowych lokatorów. Na pierwszy rzut oka sprawiają niewinne wrażenie, lecz niech nikogo nie zwiedzie ta poza. Populacja makaków zamieszkujących wzgórze Khao Wang oraz jego okolice przypomina raczej dobrze zorganizowany gang, niż wesołe stado małpek. Na porządku dziennym są ataki na turystów, oraz okradanie ich ze wszystkiego co w najmniejszym stopniu przypomina pożywienie. Obsługa parku do dyscyplinowania niesfornych małp zaopatrzona jest w kije i proce. Na Khao Wang małp są setki, dlatego należy bardzo dokładnie się rozglądać i zachować ostrożność przy zwiedzaniu kompleksu. 

Targ w Phetburi 
U podnóża Khao Wang znaleźć można kompleks pawilonów, w których znajdują się bary szybkiej obsługi, sklepy z pamiątkami dla odwiedzających Phetburi turystów oraz postój tuk tuk. Tuk tuk to zmotoryzowana, najczęściej trzykołowa otwarta riksza, świadcząca usługi transportowe na krótkich odcinkach, lub też w miejscach gdzie niedostępne są taksówki. Podróż nią nie należy do najtańszych w przypadku turystów, ponieważ płacą oni drakońskie stawki za przejazdy. Jest natomiast szeroko stosowana przez miejscowych jako efektywny środek transportu. Przez przyjezdnych traktowana jest jako jedna z atrakcji turystycznych i przejażdżka tuk tukiem jest jednym ze sztywnych punktów programu. Zawsze wskazane jest targowanie się, aby choć trochę obniżyć bandycką stawkę przejazdu.
Phetburi wita swoich gości
Phetburi jest przyjemne i spokojne. Ludzie uśmiechnięci i mimo bariery językowej bardzo otwarci i komunikatywni. Jeżeli ktoś liczy że porozmawia sobie z miejscowymi po angielsku, to poza ściśle turystycznymi miejscami w Bangkoku srodze się zawiedzie. 
Poza znajdującymi się w mieście świątyniami, ładnym parkiem oraz wspomnianym wcześniej  wzgórzem, największą atrakcją turystyczną Phetburi jest jedzenie. Kiedy ono wkracza na scenę, przyćmiewa wszystko. Kuchnia tajska w każdym aspekcie w pełni zasługuje na swoją renomę. Aby to jednak sprawdzić udajemy się na targ w Phetburi. Jest to zadaszona przestrzeń handlowa, gdzie miejscowi sprzedają swoje produkty z wózków gastronomicznych.
Pad thai - flagowe danie kuchni tajskiej - Phetburi
Każde stoisko koncentruje się na konkretnej potrawie, co owocuje wspaniałą specjalizacją, i ułatwia znalezienie tego czego szukamy. Sceneria targu przypomina znane sceny z programów przygodowo kulinarnych, tak bardzo popularnych w Discovery Channel. Zazwyczaj stoisko jest interesem rodzinnym, w którym każdy członek rodziny ma określoną rolę. Targ cieszy się bardzo dużą popularnością, ludzie spędzają razem czas poza domem. Cementuje to więzi społeczne i sprawia że społeczeństwo jest bardziej otwarte, a wszyscy z okolicy się znają. Jednak aspekt socjologiczno kulturowy jest jedynie tłem dla tego kulinarnego. Potrawy można zamówić na wynos, jak również skonsumować na miejscu. Wybór jest oszałamiający.
Zaplecze stoiska na targu - Phetburi
Jedno z dań serwowanych na targu - Phetburi
Od prostych szaszłyków z tofu, po suszone plastry wołowiny glazurowane karmelem z orzechami włoskimi, przez sztandarowe danie kuchni tajskiej, makaron smażony z dodatkami, owoce morza, ryż z mleczkiem kokosowym oraz mango. W niektórych przypadkach ciężko nawet stwierdzić na dobrą sprawę co jemy, ponieważ nie sposób się tego dowiedzieć nie znając tajskiego. Wszystko jednak jest świeże, wszystko jest niewiarygodnie smaczne, a po jego spożyciu nie ma negatywnego odzewu ze strony przewodu pokarmowego.



No może nie licząc pikantnych dodatków do potraw, które potrafią solidnie dać w kość. Jak na standardy europejskie ceny są bardzo niskie, porcje są zazwyczaj dość małe, więc można sobie zorganizować trwającą nawet kilka godzin degustację. Kontakt z miejscowymi, nie skażonymi turystyką masową mieszkańcami jest fantastyczny. Wszyscy z troską patrzą czy nam smakuje, a stoiska zdają się między sobą zazdrośnie konkurować o nasze oznaki entuzjazmu, okazywane przy okazji kosztowania coraz to innego specjału. Naprawdę można wyczuć szczerość intencji i przyjacielskie nastawienie ludzi, nie kierowane jedynie chęcią zarobienia na turystach. W każdym przypadku kiedy decydujemy się zjeść konkretne danie przy stoliku danego stanowiska, odnosimy wrażenie jak byśmy byli na obiedzie rodzinnym, ponieważ stoi przy nas cała rodzina która przygotowała dla nas posiłek.
Makak przy wodopoju pod jaskinią Khao Luang
To naprawdę jeden z nielicznych przypadków, w których człowiek ma wyrzuty sumienia kiedy jest już pełny, ponieważ nie jest już w stanie spróbować kolejnej potrawy. Na pomoc przychodzą wtedy potrawy pakowane na wynos. 
Mimo że odnosi się wrażenie że przestępczość w Phetburi praktycznie nie istnieje, a ludzie są absolutnie przyjaźnie nastawieni, to spacerowanie pustymi ulicami miasteczka po zmroku odbywa się w atmosferze niepokoju. Z dachów budynków, ciemnych zaułków oraz słupów sieci energetycznej i drogowskazów spoglądają na nas małpy, które w tym przypadku zachowują się dokładnie tak jak rzezimieszki w gorszej dzielnicy metropolii.
Jeżeli mamy przy sobie jedzenie, najlepiej szczelnie je zapakować, żeby nie zwabił ich zapach, natomiast jedzenie podczas spaceru to już igranie z losem.
Sanktuarium w jaskini - Khao Luang
W okolicach wzgórza Khao Wang małpy po zmroku terroryzują przechodniów.
Ciekawostką jest, że w jednej z „zagrożonych” dzielnic spotkać można panią handlującą orzeszkami, czyli jednym z największych przysmaków makaków. Tajemnica jej spokojnego handlu szybko się wyjaśnia. Na stoliku, oprócz sprzedawanych produktów zwraca uwagę automatyczny karabinek szturmowy na sprężone powietrze, replika amerykańskiego M-16 strzelający plastikowymi kulami. Można się domyślić że stanowi on skuteczną obronę przed gangami małp, ponieważ żadna z nich nie ma odwagi nawet zbliżyć się do stoiska. 

Stalaktyty w jaskini Khao Luang
Na północ od Phetburi znajduje się jedno z ciekawszych miejscu kultu, osobliwe połączeniu natury oraz ludzkiej pracy, znajdująca się w obszernej jaskini sanktuarium Khao Luang. Całe terytorium wokół kompleksu jest tak jak w przypadku Khao Wang zasiedlone małpami szukającymi łatwego łupu. Co ciekawe makaki nawet nie próbują zbliżać się do samego sanktuarium w jaskini, dlatego po przekroczeniu jej progu można już spokojnie się poruszać. Do jaskini dostać się można stromymi i wąskimi schodkami. Od samego początku uwagę przykuwa gra świateł wewnątrz jaskini.
Gra świateł w Khao Luang
Snop światła słonecznego dostaje się przez naturalnie wyżłobiony otwór w stropie jaskini, oświetlając część spowitej w czeluściach mroku świątyni i dodając tym samym Khao Luang atmosfery mistycyzmu. We wnętrzu znaleźć można liczne posągi Buddy, w tym dwa największe – siedzący Budda znajdujący się w najlepiej eksponowanym miejscu jaskini w głównym pomieszczeniu, do którego modlą się pielgrzymi, oraz sporych rozmiarów pomnik leżącego Buddy. 
Posąg leżącego Buddy - Khao Luang



Ciekawostką jest fakt, że każda rzeźba przedstawiająca Buddę ma swoje znaczenie i można ją poddać interpretacji.
I tak siedzący Budda naucza oraz medytuje. W zależności od tego jak ma ułożone ręce, można również stwierdzić co aktualnie robi. Jeżeli jego prawa ręka skierowana jest ku ziemi, oznacza to że poskramia demony pożądania, jeżeli natomiast ma ręce złożone to znaczy że medytuje. Leżący Budda odchodzi właśnie w stan paranirvany, czyli ostatecznego odejścia i oświecenia. Budda stojący dokonuje błogosławieństw i rozgania złe moce. 
Wszystkie mniejsze posągi znajdujące się wewnątrz Khao Luang w harmonijny sposób komponują się z naturalnym wnętrzem jaskini. Szczególnie okazale wyglądają w tym kontekście liczne zwisające ze stropu stalaktyty nadające miejscu tajemniczego uroku. 

Targ wodny i rzeka


Targ rzeczny - Amphawa
Metodą prób i błędów można wyłapać w końcu na głównej drodze prowadzącej do Bangkoku mikrobus, który będzie właśnie zmierzał do odpowiadającej nam destynacji. Przygoda zaczyna się wraz z wyruszeniem spod przystanku. Po kilku minutach nieprzyzwyczajony do stylu jazdy kierowców tajskich mikrobusów pasażer może zacząć się zastanawiać, czy aby w podwoziu nie został umieszczony ładunek wybuchowy, który eksploduje jeżeli wskazówka prędkościomierza spadnie poniżej wartości stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Dla kierowcy wydaje się być prawdziwym dramatem kiedy jakiś zawalidroga wymusza na nim zwolnienie do tej właśnie prędkości.
Rejs rzeką - Amphawa
Na szczęście podczas jazdy trzyma obie ręce na kierownicy i wygląda na dość skupionego, a nie wysyła właśnie sms do żony z pytaniem co będzie na obiad. Chociaż tyle. Zresztą na szaleńczą jazdę tajskich kierowców łatwo znaleźć uzasadnienie. Bardzo często łamią oni przepisy drogowe, jeżdżą nadmiernie szybko oraz nie zapinają pasów. Zgodnie z ich fatalistycznymi przekonaniami wszystko co im się przydarzy jest im pisane i stanowi część ich karmy. Zagrożeni są ci kierowcy, którzy świadczą usługi pasażerskie, czyli taksówkarze, kierowcy autobusów i minibusów. Dzieje się tak dlatego, że każdy wsiadający pasażer wnosi do ich wozu swoją własną, niekoniecznie zawsze dobrą karmę.
Dzika rzeka - Amphawa
Aby chronić się przed złą karmą pasażerów, kierowcy mają w samochodach prawdziwe ołtarzyki złożone z różnego rodzaju talizmanów, oraz kwiatowych amuletów zwisających z lusterka wstecznego. W dosłownie wszystkich środkach transportu, od tuk tuka poczynając po autobusy, znaleźć możemy tego rodzaju antidota. Na większości bardziej ruchliwych skrzyżowań, oprócz handlarzy proponujących kierowcom pożywienie oraz napoje, zawsze znaleźć można również osoby sprzedające uplecione z kwiatów amulety, mające za zadanie odstraszać złą karmę. 
Na szczęcie okazało się że amulety spełniają swoje zadanie i po stymulującej nadmierne wydzielanie adrenaliny podróży bezpiecznie docieramy na miejsce.

Pies, który jadał banany - Amphawa
Po kilku nieporozumieniach tuk tuk dowozi nas w końcu do Amphawy. To pocięte kanałami, otoczone rzeką miasteczko słynie przede wszystkim ze swojego targu wodnego organizowanego w każdy weekend, jak również z fantastycznego jedzenia. W Amphawa przeważają turyści z samej Tajlandii, oraz turyści z innych części Azji. Dzięki małemu natężeniu ruchu turystycznego Amphawa zachowała swój autentyczny i naturalny charakter a ludzie są uczciwi i szczerzy. Gwoździem programu jest oczywiście targ wodny, na którym oferowane są do sprzedaży liczne produkty, niekoniecznie spożywcze. Teoretycznie dokonanie zakupu możliwe jest również z lądu, natomiast aby docenić to doświadczenie w pełni najlepiej jest przepłynąć się wzdłuż pływających straganików łodzią.
Dzieci, którym nie straszne krokodyle - Amphawa
Jeżeli chodzi o jedzenie serwowane z łódek, jak również w wąskich przejściach bazarków na lądzie, to czasami brakuje po prostu słów aby wyrazić nad nim zachwyt. Ofertę wspaniałych dań mięsnych oraz z owoców morza, uzupełniają wspaniałe desery oraz świeże owoce, jak również naturalne napoje orzeźwiające. Ekolodzy byliby zachwyceni, ponieważ mleczko kokosowe podawane jest w orzechu kokosowym, natomiast takie potrawy jak smażone noodle z krewetkami, trawą cytrynową i orzeszkami podane na talerzyku ze splecionych liści palmowych. Kwintesencja recyklingu, wszystko biodegradowalne. Nie można sobie wyobrazić bardziej ekologicznego podejścia do gastronomii. Tu życie toczy się zgodnie z prawem natury, a nie wbrew niemu. Warto podkreślić, że potrawa przygotowana na targu wodnym jest tak ostra, że jej dokończenie wymaga długofalowego treningu w spożywaniu pikantnych potraw. 
Charakterystyczna architektura, drewniane domki na balach, stojące na wodzie, bujna roślinność oraz rzeka, tak najkrócej można określić Amphawe. 

Widok z rzeki - Amphawa
Wyspę można opłynąć dookoła łodzią motorową. Początkowo przepływamy przez targ wodny, wąskie kanały, klimatyczne mostki i mnóstwo sklepików oraz łódek z jedzeniem. Po wypłynięciu na otwartą rzekę widoki robią się niesamowite i zapierają dech w piersiach. Ze względu na klimat flora praktycznie zdaje się nie rosnąć, ale wręcz eksplodować z ziemi. Wszędzie gdzie się spojrzy zieleń jest bardzo intensywna, dosłownie przerysowana. Przecinając wodę z większą prędkością można poczuć przyjemny wiatr we włosach, przynoszący przyjemne wytchnienie zważywszy na panujące temperatury. Co i rusz widać mniejsze lub większe przystanie, mola oraz schowane za roślinnością drewniane domki.
Wesoła łódka - Amphawa
Aby zapewnić maksymalną cyrkulację powietrza oraz ciągły przewiew, większość z nich jest otwarta przez co można dosłownie zajrzeć komuś do domu. Większość mieszkańców ucina sobie akurat popołudniową drzemkę, leniwie zalegając na hamaku. Co jakiś czas na horyzoncie pojawiają się różnej wielkości ciekawie wyglądające w tym kontekście pagody. Jeżeli dobrze się przyjrzeć, to w wodzie zaobserwować można co jakiś czas przepływające krokodyle. Nie przeszkadza to jednak dzieciom bawić się bezpośrednio w rzece. W końcu nic nie sprawia większej frajdy niż woda. Można się domyślić że skoro miejscowi kąpią się w rzece to albo wiedzą gdzie to robić, albo zdają sobie sprawę że nie wchodzą w zakres menu’ krokodyli. 

Zakupy na targu rzecznym - Amphawa
Dobijając do jednej z licznie mijanych przystani schodzimy na ląd w zacisznym zacienionym, ukrytym przed światem przez bujną roślinność miejscu. Mieszkańcy trudnią się wyrabianiem cukru palmowego. Uzyskuje się go z palm kokosowych podczas skomplikowanego procesu, który próbują nam wytłumaczyć. Ale i tak nic nie rozumiemy mimo że uśmiechamy się i ze zrozumieniem kiwamy głowami. W nagrodę za wysiłek włożony w tłumaczenie, na zachętę kupujemy dwa opakowania ciasteczek. Jak się okazało później ciasteczka nie były z cukrem palmowym, tylko z cukru palmowego i ważyły w sumie kilogram. Kilogram który musieliśmy do końca wyjazdu nosić na plecach. 
Kanały rzeczne - Amphawa
Odpoczywamy w zacisznym i zacienionym miejscu. Gospodyni częstuje nas bananami z własnej hodowli. Są dużo mniejsze i słodsze od tych które sprowadzane są do europy z ameryki środkowej. Do całej gromady dołączają dwa psy znajdujące się na stanie gospodarstwa. Nie bez odrobiny zdumienia przyjmujemy fakt, że jeden z psów jest wegetarianinem a podstawą jego diety są banany. Drugi pies nie jest zainteresowany, ale gospodyni znająca kilka słów po angielsku wyjaśnia nam, że w bananach wprawdzie nie gustuje, ale za to lubi napić się kawy i zagryźć ją pędami bambusa. Zawsze miło spotkać ciekawych ludzi i poznać ich ciekawe zwierzęta. 

Anioły i demony


Banglamphu - Bangkok
Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit. 
To nie jest trasa wycieczki krajoznawczej, ani też modlitwa czy lista zakupów, tylko fonetyczny zapis pełnej nazwy stolicy Tajlandii. Nic więc dziwnego że cudzoziemcy wolą używać prostszej nazwy Bangkok, która jest przekształconą formą Bang Makok nadanej miastu przez zagranicznych handlarzy. Tajowie znają swoją stolicę pod skróconą nazwą ograniczoną do Krung Thep, czyli Miasto Aniołów. Mimo to obecnie zdecydowana większość mieszkańców Tajlandii zna już nazwę Bangkok, która przedtem zarezerwowana była dla cudzoziemców. 
Przerwa od pracy - Bangkok
Blisko dziesięciomilionowa metropolia jest motorem napędowym całej Tajlandii. Stolica kraju jest w pełnym tego słowa znaczeniu tyglem kulturowym i społecznym. Legalnie lub nie, w Bangkoku oprócz samych tajów mieszkają przedstawiciele chyba wszystkich możliwych narodowości świata. 
Gwarne okolice Khao San Road - Bangkok
Miasto zaczęło nabierać rozrywkowego charakteru w trakcie wojny w Indochinach, kiedy to znaczna ilość amerykańskich żołnierzy decydowała się przepuszczać swój żołd na przepustkach w Bangkoku. Jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne domy publiczne, kluby nocne, bary i lokale. Pozostałością po tamtych czasach jest Khao San Road, oraz jej okolice. Jest to swego rodzaju hedonistyczny skansen. Całość wygląda jak makabryczna, groteskowa karykatura przemysłu turystycznego. Głośna muzyka, panie oferujące drewniane rechoczące żaby pocierane patykiem lub inne równie potrzebne i atrakcyjne wyroby, wszechobecne migające lasery, pawilony w których można zakupić dyplomy każdej renomowanej uczelni lub wyrobić sobie prawo jazdy, studia tatuażu, budki ze smażonymi
karaluchami i skorpionami, morze ludzkich głów, snujący się turyści i backpackerzy wszelkiej maści, żebracy, międzygalaktyczny tygiel w którym jest dosłownie wszystko, od prymusów Yale po członków gangu Hell’s Angels.
Muzeum Narodowe - Bangkok
W takim eklektycznym tłumie przypadkowych osób człowiek może poczuć się bardzo samotnie. Im bliżej Khao San Road, tym bardziej zepsuta wydaje się być miejscowa ludność. Zepsuta przez masową turystykę i pieniądze turystów, chciwa, nieuprzejma, nachalna i interesowna do tego stopnia że głośno komentuje zbyt niskie ich zdaniem napiwki zostawiane przez gości. Jednym może się to spodobać, innym wydać się ciekawe, ale po pięciu minutach mamy ochotę oddalić się jak najszybciej z tego cyrku. To nie jest ta twarz Tajlandii którą przyjechaliśmy oglądać.
Świeże orzechy kokosowe sprzedawane z ciężarówki - Bangkok
Wytchnienie od Khao San Road można znaleźć już w pobliskim gąszczu uliczek Banglamphu, jednej ze starszych dzielnic Bangkoku. Ze świecą szukać tu turystów, uliczki są dość wąskie i słabo oświetlone, ale instynktownie człowiek czuje się bardzo bezpiecznie. Mieszkańcy są bardzo serdeczni i uśmiechnięci, nawet wręcz zaciekawieni. To zaskakujące że wystarczy przejść kilka przecznic aby zobaczyć zupełnie inny świat. W klimatycznych zaułkach Banglamphu można po raz kolejny w spokoju oddać hołd wyczynom kulinarnym ulicznych kucharzy.
Najlepsza gastronomia pod gołym niebem - Bangkok

Wybór pada na rodzinną gastronomię pod gołym niebem. Małżeństwo zajmuje się przyrządzaniem bulionów z noodlami, natomiast ich syn posiada swój własny wózek, z którego serwuje zupę deserową oraz napoje. Bariera językowa zostaje przełamana przez wzajemną serdeczność oraz komunikatywność i w końcu przy wspólnym wytężonym wysiłku dochodzi do złożenia zamówienia. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest to że nie mamy bladego pojęcia co właściwie zamówiliśmy dopóki nie trafi to na stół. A jest to zupa deserowa, która może wyglądem nie powala, ale wystarczy jej spróbować żeby się w niej zakochać. W galaretowatej mazi pływają kolorowe kuleczki a całość okraszona jest sadzonym jajkiem.
Deser doskonały - Bangkok
Podstawowym składnikiem wywaru jest mleczko kokosowe, a w owej zupie podawanej na ciepło pływają również kukurydza, mango oraz pocięty w paski kokos. W międzyczasie przy jednym ze stolików zasiada dwójka policjantów. Po bacznych obserwacjach ich zamówienia, dokonujemy jego replikacji. Jest to trochę pójście na łatwiznę i skróty, ale cel uświęca środki. Dostajemy fantastycznie wyglądający i równie smaczny bulion z makaronem oraz pokrojonym w plastry mięsem. Do picia mrożona herbata z kruszonym lodem, do wyboru dodatkowo płatna czarna słodka, lub darmowa dyżurna zielona gorzka.
Banglamphu by night - Bangkok
Wszystko jest bardzo smaczne, więc z pełną satysfakcją idę zapłacić chłopcu za strawę. Podlicza mnie na osiemdziesiąt bathów, toteż zgodnie z europejskimi przyzwyczajeniami zostawiam równo sto i odchodzę. Zostaje mi zwrócona uwaga, po czym chłopiec przychodzi i oddaje mi dwadzieścia. Pieniądze znów wędrują do chłopca jako napiwek. Następuje krępująca sytuacja. Chłopiec dobrodusznym tonem jak nierozważnemu turyście stara się wytłumaczyć, że posiłek kosztował osiemdziesiąt więc dałem mu za dużo. Już nie nalegam, jest mi nawet trochę głupio.
Stragan rybny w Banglamphu - Bangkok
Warto przy tym zaznaczyć że w Tajlandii zwyczaj pozostawiania napiwków jest przyjęty jedynie w przypadku taksówkarzy. W innych dziedzinach nie jest zbytnio rozpowszechniony, więc nikt ich nie oczekuje. Natomiast w niektórych miejscach mimo że się tego nie spodziewają, przekazanie napiwku spotyka się z niekłamaną i szczerą erupcją entuzjazmu. Oczywiście inaczej ma się rzecz w miejscach skażonych masową turystyką, gdzie ludzie są już popsuci.
Stolica Tajlandii to oczywiście nie tylko doskonała uliczna gastronomia, ale również świątynie.


Dwa pokolenia mnichów modlą się do Złotego Buddy - Bangkok
Od kiedy jako mały chłopiec otrzymałem od mamy książkę o siedmiu cudach świata i najważniejszych zabytkach na świecie, zawsze chciałem zobaczyć Złotego Buddę. Mierzący ponad trzy metry posąg siedzącego Buddy, zrobiony ze szczerego złota o wadze pięciu i pół tony może pobudzić wyobraźnię. Sama wartość surowca z jakiego został wykonany wyceniana jest na czterdzieści milionów dolarów. Oczywiście jako posąg jest praktycznie bezcenny, nie wspominając już o wartości religijnej jaką ma dla wyznawców buddyzmu. Ze Złotym Buddą łączy się bardzo ciekawa historia, niektórzy nawet śmieją się że przez dłuższy czas wiódł on podwójne życie.
Złoty Budda - Bangkok
Mianowicie podczas najazdów Birmańskich, kiedy najeźdźcy plądrowali i bezcześcili wszystko co napotkali na swojej drodze, opiekunowie świątyni w której znajdował się posąg postanowili go ochronić i pokryli go warstwą gipsu, żeby zamaskować jego wartość. Posąg ocalał i pozostawał w ukryciu do połowy lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy to podczas prac remontowych został on upuszczony na ziemię podczas przemieszczania. W miejscu uderzenia gips odpadł, a pracownicy oniemieli ze zdumienia kiedy okazało się że pod jego warstwą znajduje się szczere złoto. Dziś posąg znajduje się na czwartym piętrze świątyni.
Posąg stojącego Buddy - Bangkok 
Zabezpieczenia pomieszczenia, w którym się znajduje nie są zbyt imponujące, ale jak się o tym dobrze pomyśli to tylko wyjątkowym zuchwalcom przyszłoby do głowy podjąć próbę skradzenia pomnika ważącego ponad pięć ton, w dodatku znajdującego się w centrum wielomilionowej metropolii w której odsetek buddystów wynosi 92%. 
Złoty Budda, bez wątpienia jest najcenniejszym pomnikiem Buddy ale wcale nie największym.



Posąg stojącego Buddy - Bangkok
Najwyższy pomnik Buddy w Bangkoku znajduje się w sanktuarium Wat Intharavihan, a jego wysokość wynosi czterdzieści metrów. 















Zgliszcza przeszłości


Głowa Buddy w korzeniach drzewa - Ayutthaya
Wybudowany według szkiców holenderskich projektantów dworzec kolejowy Hualamphong znajduje się w dzielnicy Chinatown. Dojazd tuk tukiem w godzinach szczytu nie jest szczytem marzeń, ze względu na ciężki smog zalegający na ulicach. 
Aby pełną piersią pooddychać historią Syjamu, należy udać się do jego dawnej stolicy Ayutthaya. Otoczone trzema rzekami miasto posiada liczne pozostałości dawnej zabudowy, częściowo nadgryzionej zębem czasu, jednak w znacznej mierze zniszczonej podczas Birmańskich najazdów. Do Ayutthayi podróżnych zabiera pociąg z jednoklasowym składem.
Apetyczny widok na targu, zapach gratis - Ayutthaya
Dla informacji zaciekawionych tematem jest to klasa trzecia. Problem wysokich temperatur został usunięty razem z oknami, dzięki czemu podczas jazdy do środka wpada przyjemny powiew powietrza z zewnątrz. Dodatkowo jego cyrkulację i wymianę wspomagają obrotowe wiatraki wewnątrz wagonu. Podróż jest bardzo miła i przyjemna. Co i rusz ktoś życzliwy podchodzi i prosi o podanie biletu, żeby z aprobatą pokiwać głową, że mimo iż jesteśmy nietutejsi, to udało nam się wsiąść do właściwego pociągu. Zauważamy że podróżni zaczynają rywalizować w kwestii tego kto będzie osobą która wskaże nam na której stacji należy wysiąść.
Posąg leżącego Buddy - Ayutthaya
Zazdrość wymalowana na twarzach sąsiadów z ławki naprzeciwko, kiedy podchodzi ktoś nowy żeby obejrzeć nasze bilety i pokiwać głową jest tyleż groteskowa co słodka. Pociąg rusza, a w raz z nim do akcji wkraczają sprzedawcy przekąsek i napojów. Jako że jesteśmy w Tajlandii, nawet kontrola biletowa musi zaskoczyć czymś oryginalnym. Bileter, najprawdopodobniej z nudów, opanował do perfekcji sztukę wydziobywania wzorków na biletach kasownikiem i podczas sprawdzania biletów umila sobie czas ich wymyślaniem. I tak nasi sąsiedzi mają teraz na swoim bilecie słoneczko, a nam przytrafiła się czterolistna koniczynka. 

Odjazd ku zachodzącemu słońcu - Ayutthaya
Stacja kolejowa w Ayutthayi znajduje się nad samą rzeką. Najwygodniejszą opcja aby dostać się na drugą stronę rzeki, z powodu dosyć dużej odległości od najbliższego mostu, jest skorzystanie z przeprawy promowej. Po drugiej stronie rzeki znajduje się miejski targ. Zwabieni zaostrzonym apetytem oraz apetycznymi precedensami bez chwili wahania wkraczamy na jego teren. Targ jest zadaszonym labiryntem wąskich korytarzy, które nie sprzyjają specjalnie wymianie powietrza. W połączeniu z wysoką temperaturą efekt jest mało zachęcający. Smród rozkładającego się mięsa oraz ryb powoli staje się nie do zniesienia dla nieprzyzwyczajonych europejskich nosów.
Ruiny kompleksów świątynnych - Ayutthaya
Świdruje nozdrza i zdaje się promieniować prosto do mózgu. W przypadku tego konkretnego targu, najprzyjemniejszym momentem w obcowaniu z nim jest jego opuszczenie. Mimo że do tej pory nie uważałem siebie za człowieka specjalnie wrażliwego, to do końca tego dnia nie będę miał już ochoty na nic do jedzenia i nawet płyn do płukania ust będzie pachniał i smakował zgniłym mięsem. Co warte podkreślenia to fakt, że z kolei po mojej żonie spłynęło to jak po kaczce i już po dwudziestu minutach od wyjścia z targu zajadała się w najlepsze sałatką z grillowanymi krewetkami i papają. 

Zbezczeszczone posągi Buddy - Ayutthaya
Nie znalazłszy ukojenia i uciechy w kulinarnym aspekcie Ayutthai postanowiłem skupić się na jej walorach zabytkowych i historycznych. Po drodze trafiamy na exodus młodzieży ze szkół. To ciekawy widok, ponieważ wszyscy uczniowie w Tajlandii noszą jednolite mundurki. Zapełniając autokar za autokarem powoli znikają ze szkolnych kampusów. 
Z asortymentu atrakcji historycznych Ayutthayi na uwagę zasługuje między innymi sporych rozmiarów posąg leżącego Buddy, oraz liczne ruiny kompleksów świątynnych. Te ostatnie również kryją w sobie spore ilości posągów, które w znacznej większości zostały zbezczeszczone przez Birmańskich najeźdźców, przez których zresztą wojska Syjamskie wycofały się z Ayuttayi na południe i utworzyły nową stolicę państwa, czyli dzisiejszy Bangkok.
Ruiny kompleksów świątynnych - Ayutthaya
Większość posągów jest poważnie okaleczona. Najczęstszą formą wandalizmu Birmańczyków było obcinanie posągom głów. Te które prezentowały jakąś wartość zostały zagrabione, złote figury zaś zostały przetopione na monety. Ayutthaya regularnie nawiedzana jest przez powodzie w porze deszczowej. O powodziach z pasją opowiada nam jeden z napotkanych miejscowych kierowców tuk tuka, który w przerwach od pracy tka sieci rybackie i już zaciera ręce na przyszłe połowy w trakcie nadchodzącej powodzi. 


Życie nad rzeką - Ayutthaya
Podobno najczęściej fotografowanym obiektem w całej Ayutthayi jest głowa Buddy w korzeniach. Rzeczywiście jest to dość wdzięczny i oryginalny temat na zdjęcie, dlatego zapewne tak wiele osób ulega jego pokusie. Wystające korzenie drzewa, ściśle oplatające głowę z posągu Buddy stanowią nie lada gratkę. 











Niebiańska plaża


Wschód słońca - Ko Samet
Cóż może być piękniejszego niż spokojne popołudnie na rajskiej wyspie, kiedy spoczywa się leniwie na wygodnej leżance na plaży z białym piaskiem i podziwia się w ciszy majestatyczny zachód słońca rozkoszując się przy tym drinkiem z parasolką? Pewnie niewiele rzeczy. Tylko jak dostać się na taką rajską wyspę? Odpowiedź jest prosta, trzeba pojechać do Tajlandii. Tak, ale jeżeli trzeba by użyć jednego słowa na określenie dojazdu na malutką uroczą wysepkę Ko Samet tym słowem byłaby przygoda. 
W naszym przypadku wyglądało to następująco.

Niebiańska plaża z białym piaskiem - Ko Samet
W Banglamphu złapaliśmy tuk tuka, który zawiózł nas w pobliże National Stadium. Tam wsiedliśmy do Skytrain, czyli nowoczesnej miejskiej kolejki, której tory prowadzone są nad ulicami aby uniknąć wszechobecnych korków. Ze stacji National Stadium pojechaliśmy do stacji Siam, gdzie przesiedliśmy się do drugiej linii Skytrain. Ta z kolei zaprowadziła nas do stacji Ekkamai. Ze stacji Ekkamai dostaliśmy się do wschodniego terminalu autobusowego. Stąd autobusem pojechaliśmy do Rayong. Stamtąd na nadbrzeże Ban Phe. A potem już z górki. Z Ban Phe statkiem aż do Na Dan Pier na północy Ko Samet.
Cisza i spokój - Ko Samet
Ponieważ nadbrzeże jest w przebudowie, statki cumują obok siebie, więc aby zejść na Na Dan Pier musieliśmy, bez wpadania do wody i nadmiernego poturbowania się przejść przez trzy inne statki. Nie każdemu ta sztuka się udała. I przy tej okazji było wesoło, za sprawą kolejnego amerykańskiego komentatora, który krótkim ciętym komentarzem podsumował sytuację „We’ve put a man on the moon, but do they know it?”. Kiedy w końcu udało się przedostać przez wszystkie statki z plecakami w Na Dan Pier czekały już specjalne taksówki pick up’y, które za odpowiednią opłatą rozwoziły spragnionych niebiańskiej plaży ludzi po wyspie. 
Przystań - Ko Samet
Kiedy w końcu po przypominających księżycowe kratery wertepach dojechaliśmy na pace pick up’a do kurortu Ao Wong Deuan, wystarczyło przejść jeszcze kawałek drogi pieszo i już byliśmy na miejscu. Czy było warto? Absolutnie tak. Niebiańska plaża już na nas czekała.





Nawet morze wydaje się bardziej błękitne - Ko Samet


Wraz z nią czekał święty spokój oraz fantastyczne widoki. Po wytężonym zwiedzaniu przyszedł czas upragnionego wypoczynku i błogiego relaksu. 










Specjalne podziękowania dla mojej cierpliwej żony za wytrzymanie ze mną podczas wyjazdu, oraz za zgodę na obniżenie standardów podróżowania na rzecz przygody.



Komentarze

  1. Super relacja, super zdjecia i super zona! :)
    ch

    OdpowiedzUsuń
  2. Żona jak żona, ale wycieczka super. Oby tak dalej, a może kiedyś przerośniecie mistrza, czyli mnie.
    s

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna relacja, pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Drachenwand – Ściana Smoka

Pełen rozmaitych atrakcji dzień w stolicy Austrii zbliżał się niechybnie ku końcowi. Posiliwszy się sznyclem z nieśmiertelną w niektórych kręgach sałatką ziemniaczaną i odmówiwszy sobie dodatkowej porcji kalorii pod postacią tortu Sachera, pełen energii opuściłem Wiedeń udając się wraz z przyjaciółmi do Salzkammergut. Jak się później okazało oszczędzenie sobie tortu Sachera było nienajgorszym pomysłem, ponieważ deficyt kaloryczny nadrobiliśmy przyjmując znaczną ilość pochodzących ze Szkocji wysokokalorycznych destylowanych płynów ze słodu jęczmiennego. Następnego ranka wstaliśmy rano i nieco chwiejnym acz zdecydowanym krokiem podążyliśmy do okna żeby sprawdzić panujące na zewnątrz warunki pogodowe. Po sprawdzeniu prognoz, zdecydowaliśmy że mimo tego, że w nocy spadło trochę deszczu pójdziemy w góry. Cel wycieczki został wybrany już wcześniej, a była nim znajdująca się w Mondsee góra Drachenwand. Nazwę tej liczącej 1060 m n.p.m. góry przetłumaczyć można jako „ściana smoka”.

Dubai Fashion Week

  - Modelki to kościste suki, zajmują mało miejsca – wysyczała przez zaciśnięte w złośliwym uśmiechu zęby Melissa, po czym uznała że możemy przejść do następnego punktu dyskusji. Zrezygnowany kiwnąłem głową i zapisałem jej uwagę w notatniku w nieco zmienionej formie. Siedzieliśmy w ładnie zaprojektowanej, ale pozbawionej światła dziennego salce konferencyjnej, omawiając szczegóły organizacji Dubai Fashion Week, największego wydarzenia w świecie mody w regionie Bliskiego Wchodu i Afryki. Byliśmy współodpowiedzialni za organizację tego wydarzenia drugi rok z rzędu, lecz tym razem sponsorzy okazali się być mniej hojni przez co zostały ustanowione pewne limity na wydatki, z którymi podczas poprzedniego eventu nikt zdawał się nie liczyć. Jak się okazało pierwszymi osobami które miały paść ofiarą skutków okrojonego budżetu miały zostać właśnie modelki, które przylatywały pracować na pokazach mody, będących oczywiście głównym punktem programu tygodnia mody. Zgodnie z decyzją Melissy, zarówno

Krzemowa Dolina

  - Polecę z tobą! Słyszę w odpowiedzi na swoja wymówkę do przedwczesnego zakończenia imprezy o trzeciej nad ranem. Za kilka godzin musze stawić się na lotnisku, żeby odprawić się na samolot zabierający mnie na Maltę. Z czarującym uśmiechem na twarzy swoja chęć dołączenia do wycieczki deklaruje Sean. Średniego wzrostu brunet o Sycylijskich korzeniach jest moim klientem z amerykańskiej agencji eventowej. Znajdujemy się w barze na górnym pokładzie legendarnego statku liniowego Queen Elisabeth 2, który oprócz bycia świadkiem wielu zamorskich podroży możnych tego świata, w 1982 roku miał również swój mały epizod wojenny transportując brytyjskie wojska ekspedycyjne na Falklandy. Po przejściu na emeryturę, Queen Elisabeth 2 udaje się na zasłużony odpoczynek w terminalu wycieczkowym w porcie w Dubaju, gdzie zostaje przekształcony w luksusowy hotel. Impreza, na której jesteśmy to zwieńczenie tygodniowego eventu, rozpoczynającego się od mojego najdłuższego, trwającego niemal czterdzieści godz